Świat Jónsiego rządzi się swoimi własnymi, autonomicznymi prawami. To świat wibrującego falsetu, szaleńczego optymizmu, takiego aż po kres, po utratę tchu, świat ekscentrycznej, obezwładniająco zaraźliwej wrażliwości. To świat przegięć, estetycznego nadużycia, spontanicznej hiperboli środków wyrazu. Świat, w którym 100% to za mało. Świat wynaturzony, zbyt idealny, by nie przeszkadzać. Jak z bajki, tak perfekcyjnie pięknej, że niemożliwej do zrealizowania.
Dlatego "Go" wywołuje sprzeczne emocje. Zapowiadana jako odświeżenie dotychczasowego wizerunku artysty, blond-cherubinka stojącego na czele Sigur-zaklinaczy-emocji-Rós, wcale tak mocno nie odbiega od dotychczasowych dokonań Jónsiego. Wstęp płyty sygnalizuje co prawda coś zupełnie innego: "Go Do", połyskujące punktową elektroniką i nieprzyzwoicie niebiańskimi partiami fletu, czy "Boy Lilikoi" to bodaj najbardziej otwarte (również dlatego, że zostały właściwie w całości wykonane w istniejącym i powszechnie znanym języku, a nie w wymyślonej na potrzeby rejestracji płyty gwarze, jak to zwykło mieć miejsce w przypadku kolejnych wydawnictw Sigur Rós), najbardziej popowe i najkrótsze produkcje, pod jakimi Jónsi kiedykolwiek się podpisał. Podobnie "Tornado", oparte na pochodzie perkusji, stanowi przełamanie dotychczasowego podejścia, opartego na minimalizmie i zachowawczości. To trochę tak, jakby Jónsi walczył z konwencją narzuconą przez swój macierzysty zespół, w gruncie rzeczy powtarzalną i ograniczoną. Z każdymi kolejnymi indeksami wchodzimy jednak w dobrze znane konstrukcje, senne, oniryczne, tlące się i sunące. To zapewne sprawka Nika Muhly’ego, jednego z najbardziej utalentowanych twórców młodego pokolenia, mającego na swym koncie współpracę z Bjork, Grizzly Bear czy Antony and the Johnsons, który skontrował przejrzyste kompozycje Islandczyka (w założeniu miały składać się na album w pełni akustyczny) wielopoziomowymi, atmosferycznymi aranżacjami, czyniąc z "Go" coś na kształt gejowskiej muzycznej epopei. A przynajmniej nakładem środków aspirującej do tego miana, nierzadko gubiącej się w nadmiarze pomysłów, przeładowanej, zbyt intensywnej.
Niezależnie od finalnej oceny krążka, ze względu na wyraźne podobieństwa do wcześniejszych dokonań artysty, stawiającego pytania o sens rejestrowania tego materiału na własny rachunek, dostrzec należy nieprzeciętną radość z aktu kreacji, dostrzegalną niemal w każdym takcie. Dlatego też "Go" najrozsądniej będzie potraktować jako kaprys, próbę zmierzenia się z własnymi pragnieniami i dążeniami, co możliwe jest tylko w systemie solo. Te utwory raczej nie wzruszą do łez, ale stanowią całkiem niezłe otwarcie wiosny, relaksując delikatnym podmuchem zefiru.
Odsłuchaj cały album.