W tej trwającej już prawie cztery lata sentymentalnej podróży z jednego na drugi brzeg Stanów trasą Seattle-Północna Karolina, przyszedł wreszcie czas na długo wyczekiwany przystanek numer trzy. I chociaż podczas słuchania piosenek grupy Bena Bridwella
często ogarniał nas przeszywający smutek, to bez nich też tak jakoś smutno było. Dobrze jednak, że wreszcie wrócili, znów w pełni sił, biorąc nas w objęcia swoich bezkresnych ramion - z 46 minutowym materiałem, którego długość w kontekście poprzednich wydawnictw wydaje się wręcz epicka.Jeśli ktokolwiek po usłyszeniu promującej album pary "Compliments" i "Laredo" myślał, że ci amerykańscy kowboje podążą śladem przestrzennych southern-rockowych pieśni, Bridwell wraz z kolegami mogą uścisnąć sobie dłonie z udanego wkręcenia swoich fanów. Band Of Horses zawsze przecież umiejętnie godzili głośne z cichym, podniosłość równoważąc cichym sentymentalizmem. Nie inaczej jest tym razem, bo wspomniane na wstępie dwa mocno bujające kawałki razem z hałaśliwie galopującym "Northwest Apartment" to raczej rodzynki w cieście spokojnego, czasami wręcz wstydliwie intymnego zawodzenia. A więc przy okazji koncertów, znów w ruch pójdą i zapalniczki, i łokcie.
Zaczyna się jednak dla nich tradycyjnie – smyczkowo-gitarowe "Factory" z porywającym, głównie w refrenach wokalem kontynuuje tradycję ich wyśmienitych albumowych otwieraczy. Czarujące harmoniami "Blue Beard" łatwo nazwać efektem zasłuchiwania się w debiucie Fleet Foxes, którym z kolei wcześniej można było z powodzeniem przypisywać umiłowanie wielkiego przeboju BoH "Everything All The Time". Natomiast wieńczący całość sześciominutowy, swoiście uduchowiony "Neighbor" nakazuje przypomnieć sobie genialne zakończenie ostatniego dzieła Iron & Wine. Na uwagę zasługuje na pewno pierwszy w historii zespołu dobroczynny akt oddania przez Bena mikrofonu. W "Older" trafił on do najpulchniejszego z całej piątki klawiszowca Ryana Monroe, który okrasił całość trzyminutowym powiewem country. Zestaw uzupełnia dotychczas najbardziej radiowy spośród wszystkich ich piosenek. "Dilly", bo to o nim mowa, może nie zaskakuje tak, jak choćby kiedyś "Soul Meets Body" ultrasów z Death Cab For Cutie, ale potencjał singlowy ma z pewnością nie mniejszy. Tak, to na pewno jest jeden z większych hitów tego roku.
Wliczając więc nietypowy angaż Ryana, gitarowy popis Tylera Ramseya w pierwszym singlu, czy perkusyjne kanonady Creightona Barretta w najbardziej nośnych fragmentach, wcielona została w życie zasada wspominanego przy okazji wywiadów demokratycznego podejścia do współtworzenia. Na "Infinite Arms" każdy z muzyków ma swoje pięć minut. Jak to dobrze, że my jako słuchacze mamy o czterdzieści minut więcej.
Kamil Białogrzywy