Nowa Zelandia to najbardziej wyluzowane miejsce na ziemi – deklarował swego czasu Jaz Coleman – lider Killing Joke. Musi być w tym sporo prawdy, skoro to właśnie na antypodach powstała taka płyta. Niczym nieskrępowana, będąca przejawem całkowitej wolności.
Wizerunek muzyków może brutalnie zmylić. Raz wyglądają jak menelski zespół weselny, innym razem jak gang Vatos Locos na wakacjach. Septet z Wellington w kwestii wizualnej prezentuje całkowity miszmasz. Zróżnicowanie potęguje się wraz z uruchomieniem płyty.
Tutaj kolejna zmyłka. Na okładce wściekły naukowiec w swoim szalonym laboratorium. W kotłach instrumenty, jakieś oldschoolowe rtv. Wszechobecna zielona breja sugeruje, że lada moment wszystko eksploduje. Piękna, komiksowa okładka najpiękniej prezentuje się w wydaniu winylowym. Wyjątkowe doznania sprawiają, że jeszcze przed usłyszeniem pierwszego dźwięku nie będziecie żałować ani jednej złotówki wydanej na eksperymenty doktora Boondiggi.
Fat Freddy’s Drop nagrali jedną z najbardziej leniwych płyt w dziejach. Dźwięki sączą się tutaj niczym miód, którego krople opuszczają słoik nadzwyczaj powoli. Formacja bazuje na dubie, który raz podlewa się chilloutem czy soulem („Big BW”), innym razem funkiem („The Nod") czy reggae („Breakthrough”). Właściwie trudno rozpatrywać pojedyncze utwory, ale to kwestia spójności, a nie podobieństwa poszczególnych ścieżek. Muzycy są do tego stopnia leniwi, że kiedy zaczną utwór, nie mają ochoty go kończyć. Stąd dziewięć utworów układa się w blisko siedemdziesięcio minutową formę, gdzie najkrótszy kawałek trwa pięć minut. Głos Dallasa Tamairy (pseudo Joe Dukie) faluje nad rozchodzącymi się po całym ciele dźwiękami. Nie nuży, za to fantastycznie hipnotyzuje.
Utarło się przekonanie, że dziewięcioosobowy Slipknot można by spokojnie okroić do czterech, pięciu osób i zespół brzmiałby identycznie. W przypadku Fat Freddy’s Drop czuć doskonałe wykorzystanie potencjału siedmioosobowego składu. Trąbka, saksofon i puzon nie wysuwają się na pierwszy plan, za to pojawiają się zawsze w odpowiednim momencie nadając muzyce wyrafinowanego, eleganckiego posmaku. „Dr Boondigga & The Big BW” to wytrawna płyta. Można się do niej zniechęcić, za to jeśli polubi się jej smak, można zatracić się w tej muzyce bez reszty.
Szkoda, że wciąż jesteśmy 100 lat za Murzynami. Co z tego, że świat cieszy się tą płytą od czerwca, skoro w kraju nad Wisłą można kupić ją dopiero od paru tygodni? Niektóre albumy sprawdzają się o każdej porze roku. Ale „Dr Boondigga & The Big BW” wybitnie nadaje się do na ciepłe, letnie wieczory i chillout na plaży. Warto pamiętać o niej za kilka miesięcy.
Maciek Kancerek