Opinie recenzentów o czwartej studyjnej płycie Norah Jones są podobne. Wszyscy zgodnym chórem chwalą piękną wokalistkę za odwagę, która pozwoliła jej porzucić aksamitne brzmienia fortepianu, zaangażować producenta płyt Toma Waitsa, a nowej muzyce nadać więcej brudu i drapieżności. Niektórzy nawet posunęli się do tego, by mianować Norah Jones "Tomem Waitsem w spódnicy". Nie wiem, skąd się wzięły te opinie. Według mnie płyta jest tak samo konserwatywna, niewyrazista i neutralna, jak wszystkie poprzednie produkcje Norah.
Wszędzie pisano, że "The Fall" będzie przełomem w karierze artystki i jej ostatecznym pożegnaniem z mdłymi melodyjkami napastującymi nas w smooth-jazowych kawiarniach, sklepach z odzieżą i we wszystkich tych miejscach, gdzie muzyka jest po to, abyśmy poczuli się dobrze i jednocześnie nie wiedzieli dlaczego.
I oto wszyscy zapowiadają, że śliczna Norah Jones na swojej nowej płycie już nie będzie akompaniować kiczowatym kolacjom przy świecach i że od tych kolacji i od zacisznych wnętrz klimatyzowanych aut klasy C menedżerów, którzy "znają się na muzyce" i "wiedzą, co dobre", woli nowoorleańskiego brudnego bluesa. Każdy, kto przysłuchuje się karierze artystki, musiał na takie rewelacje zareagować zainteresowaniem.
Zdaje się, że padliśmy ofiarą oszustwa. Nie jest to ani płyta rewolucyjna, ani nie jest to płyta, w której Norah Jones brzmi inaczej, niż dotychczas. Jest to trzynaście piosenek, które niewiele się od siebie różnią i - tak naprawdę - zlewają się w jedną, przyjemną, łatwo przyswajalną dla organizmu całość. Żadnych wzruszeń, żadnych przyspieszonych pulsów. W zamian, płynące harmonie oparte na sprawdzonych bluesowych schematach posłodzone aksamitnym głosem wokalistki.
Porównania do Toma Waitsa są nie tyle na wyrost, co zupełnie nie a propos. Jeśli nawet zgodzimy się, że oboje poruszają się w granicach bluesa, to - przy takim założeniu - są to dwa kompletnie przeciwstawne bieguny tego świata. Proszę sobie chociażby porównać pierwsze sekundy ścieżek trzeciej, czwartej, szóstej, dziesiątej i dwunastej. Wszystkie zaczynają się tak samo, aby przypadkiem nie zaskoczyć słuchacza jaką niespodziewaną harmonią, jakąś barwą mało przewidywalną. Wszystko to sprawia, że nie da się tej muzyki słuchać w skupieniu, czekać, co się pojawi, odkrywać nowe smaczki, bo ta muzyka jakby na własne życzenie staje gdzieś z tyłu, za kurtyną i towarzyszy, zamiast być głównym bohaterem.
Dlatego na przykład trudno jest wyróżnić na tej płycie któryś utwór, zwrócić uwagę na jakiś szczególny fragment. Co więcej, nie tylko nie da się dostrzec wzlotów pani Jones, co i o wytknięcie potknięć jest trudno. Wszystkie te piosenki są na jakiś sposób fajne. Fajne, ale nic ponad to. Więc słucham ich po wielokroć i staram się znaleźć fajną albo beznadziejną zwrotkę, ciekawy albo beznadziejny riff, materiał na przebój albo piosenkę do wyrzucenia z playlisty. Marne starania. Ta płyta jest, po prostu, neutralna.
Jeśli Norah Jones w takim tempie będzie podążała w stronę muzycznego undergroundu, to możemy się spodziewać, że gdzieś w okolicach roku 2060 doczekamy się płyty babci Jones, która chociaż trochę będzie przypominać "Mule Vibrations" Toma Waitsa - ponoć ulubioną płytę Norah Jones, chociaż ja w to kompletnie nie wierzę.
Radek Oryszczyszyn