Nie istnieją dla Michała Jacaszka żadne bariery stylistyczne ani też czasowe. Raz sampluje on bajki niczym hiphopowy producent DJ Yoda, innym razem sięga po formy piosenkowe, jak Matthew Herbert, by następnie dokonać zwrotu w stronę eksperymentalnej elektroniki i dać upust swojej fascynacji Christianem Fenneszem.
Mimo jasnych inspiracji nie ma tu jednak mowy o epigoństwie, naśladowaniu zachodnich wzorców. Prawdziwym atutem Jacaszka jest bowiem to, że za jaką modną na świecie estetykę muzyczną się nie weźmie, wkłada w nią duży pierwiastek słowiańskości - w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. A umiejętne subtelne przemycanie własnej tożsamości kulturowej do elektroniki sprawdza się nie tylko w przypadku ambientu, o czym przekonał się Fernando Corona znany jako Murcof. Dlatego Jacaszek ma szansę zrobić światową karierę na szeroką skalę. I pomalutku robi.
"Treny" - jak nietrudno się domyślić - nawiązują do twórczości Jana Kochanowskiego. Nie są jednak w żadnym wypadku jej dźwiękową adaptacją - punktem zaczepienia jest tu jedynie osławiony przez poetę, lecz uniwersalny ludzki stan głębokiej żałoby, a odwołania liryczne kończą się na tytułach utworów. Wszystko inne stanowi jak najbardziej autorską wizję emocjonalnego procesu rozpaczy, bazującą na plastycznej wyobraźni artysty i zbudowaną za pomocą samplera, żywych instrumentów i sopranu. Jacaszek bowiem zaprosił na nowy krążek muzyków, z którymi wcześniej współpracował przy projekcie "Kompleta". Dzięki temu wycięte ze starych orkiestrowych nagrań, obrobione elektronicznie i zaloopowane dźwięki harfy i fortepianu wzbogacone zostały o partie smyczkowe Stefana Wesołowskiego i Anny Śmiszek-Wesołowskiej oraz improwizowany chorałowy śpiew Mai Siemińskiej.
Jacaszek od pierwszego utworu "Rytm to nieśmiertelność" przez dziesięć kolejnych konsekwentnie buduje nostalgiczny, posępny nastrój swojego albumu. W ciągu tym zdarzają się jednak momenty mocniej chwytające za żądne silnej ekspresji ucho, jak wspomniany opener, "Lament", "Żal", "Walc", "Rytm to nieśmiertelność II" oraz te bardziej minimalistyczne i rozmyte: "Orszula", "Powoli", "Taniec", "Tren IV", czy "Walc", niemalże wprawiające słuchacza w stupor. Utwory te jednak zostały w przemyślany sposób rozłożone na krążku tak, że przy odpowiednim skupieniu u odbiorcy zostanie on poddany stopniowemu, całkowitemu wtopieniu się w żal i refleksyjny smutek i nim się obejrzy, z własnym afektem podąży za dźwiękowym korowodem pogrzebowym.
"Treny" wydane zostały w zielonogórskim labelu Gusstaff Records oraz w norweskiej wytwórni Miasmah, znanej amatorom ambientu. Obie wersje krążka różnią się tylko okładką, pozostawiając oryginalne polskojęzyczne tytuły kompozycji. Muzyka ta jednak sama w sobie jest całkowicie czytelna, bez literalnego konspektu. Zwyczajnie piękna i niezwyczajnie pobudzająca ludzką wrażliwość, nikogo nie pozostawi obojętnym, a z uwagi na fakt, że mało tak udanych produkcji ukazuje się na rodzimym rynku, jest to pozycja absolutnie obowiązkowa dla każdego dźwiękowego estety i wręcz narodowe święto dla muzyki instrumentalnej.
Natalia Kanabus