Była taka brytyjska komedia, w której kilku mało urodziwych pracowników stalowni postanowiło zmienić zawód na bardziej dochodowy, nie tyle w kwestii finansowej, co zapewniający stały przypływ kobiecej adoracji. Panowie postawili na branżę rozrywkową i założyli męski zespół striptizerski.
Anemiczni, wąsaci okularnicy z The Whitest Boy Alive nie wyglądają jak typowy popowy boysband, co najwyżej przypominają grupę informatyków, którzy z podobnych względów porzucili programowanie i chwycili za żywe instrumenty. W tym, dla większego kurażu, zaczęli grać zmysłowy house z użyciem gitar oraz elektryzujących rhodes piano i crumar.
Pomimo wyraźnej autoironii w wizerunku tej czwórki efekt ich muzycznej współpracy należy traktować bardzo serio. Drugi raz z rzędu udało im się uwieść rząd dusz obu płci zestawem prostych, skromnie zaaranżowanych piosenek, jednak pełnych funkującego feelingu. Przy czym epitet "funkujący" w odniesieniu do TWBA należy rozumieć raczej jako kontaminację "funu" – niekrytej radochy z grania, oraz "kujoństwa" - bo to ewidentnie projekt młodych, obytych muzycznie intelektualistów. Serwowane przez nich laid-backowe melodie są tak przemyślane i w skondensowany sposób oddające mieszankę skandynawsko-berlińsko-chicagowskich, starych i nowych tanecznych tradycji, że ciężko nie poddać się klimatowi "Rules". Dopuszczając ponadto do świadomości fakt, że całość materiału została nagrana na żywo, bez overdubu i jakiejkolwiek kosmetyki, trudno nie zachwycić się klasą albumu.
Ma to swoje odbicie również w lirykach Erlenda Øye – z pozoru prostych, oszczędnych, a zarazem introspektywnych, refleksyjnych, niekiedy wręcz lekko filozofujących. Co szczególnie intryguje w tym krążku, to lekkość i swoboda, z jaką Erlend w kolejnych trackach kieruje nastrojami odbiorcy. Robi to z typową dla siebie wrażliwością, wyssaną z mlekiem matki i starannie pielęgnowaną od czasów "Quiet Is The New Loud". Zaczyna dosyć powściągliwie w "Keep A Secret", by w kolejnych dwóch utworach podgrzać atmosferę aż do nagłej erupcji wulkanu energii w skandowanym refrenie "Courage", utrzymać jego echo w "Timebomb", po czym na moment zwolnić tempo w "Rollercoaster Ride", a po chwili znów zaatakować wibrującymi crescendami, przytupem bębnów i iskrami z oldskulowego crumara.
Garażowa mieszanka ciepłego tanecznego house’u z balladową melancholią, popowym lukrem, rockową energią i funkowym groove'em sprawia, że każdy utwór z osobna stanowi perełkę, mogącą konkurować z hitami wczesnego Jamiroquai. Wrzucone do jednego worka brzmią jednak dosyć do siebie podobnie, dlatego też amatorzy różnorodnych rozwiązań na dłuższą metę mogą poczuć aranżacyjny niedosyt. "Rules" The Whitest Boy Alive jest bowiem jak paczka landrynek – pełna słodyczy, lecz nie dość, że bez nadzienia, to w tym wypadku jeszcze wszystkie są w jednym kolorze. Co nie zmienia faktu, że z reguły sięga się po same białe.
Natalia Kanabus