Loud Jazz Band "Silence", LJB Music Records 2010
Pięknie wydana i zrealizowana płyta. Co jak co, ale ponad dwudziestoletnia działalność zobowiązuje. Dziewiąty album Loud Jazz Band nie przynosi rewolucyjnej zmiany brzmienia, jest tu to wszystko, co w tej skandynawsko – słowiańskiej mieszance najlepsze. Wpadające w ucho melodie, długie, wielowarstwowe konstrukcje, zmienne nastroje i miejscami odrobina ognia. „Silence” to krążek skierowany do szerokiego grona słuchaczy, przystępny w odbiorze. Zawiera sporo odnośników zarówno do balladowości Methenego, zimnej liryczności Townera, jak i jazzrockowego szaleństwa McLauglina. Nie jest to jednak album stricte gitarowy. Gitarzysty Mirosław „Carlos” Kaczmarczyk – od kilkunastu lat mieszkający w Oslo nie pcha się bez przerwy na pierwszy plan. Momentami znika na całe minuty, by nagłym drapieżnym zrywem dodać grze kolegów energii. Na szczęście te jego chwile „przyśnięcia” są bardzo dobrze wykorzystywane przez kolegów, zarówno na subtelne granie jak i free jazzowe wyrwanie się z kagańca, czasem zbyt sztywnych, przewidywalnych form. Bardzo ładnie prezentuje się sekcja dęciaków, kręgosłup większości utworów, choć trochę brakuje ich grze szorstkości. Duży zespół daje możliwość wykorzystania różnych barw i kontrastów, ochładzania i podgrzewania atmosfery. Tego brakuje wielu krajowym pozycjom, utrzymanym w jednym tempie. Jak dla mnie za mało wirtuozerskich popisów, "Silence" to jednak prezentacja kolektywnego grania. (Mieczysław Burski)
Arthuro Sandoval "Time for Love", Universal Music Polska 2010
Afro kubańskie rytmy, żarliwość, gwałtowność, niekiedy szaleństwo. A przede wszystkim wielka energia. Taka jest muzyka tworzona przez Arthuro Sandovala. Na "Time for Love" wszystkie jej zalety znikają jednak jak bańka mydlana. I to nie dlatego, że najnowsze wydanie odbiega jakością od poprzednich krążków trębacza. Jego zamysłem było nawiązanie do tradycji zapoczątkowanej legendarnym dziś nagraniem "Charlie Parker with Strings" z 1950 roku, gdzie innowator saksofonu nagrał dla wielu przesłodzony i nastawiony na komercję album z orkiestrą. Po nim przyszły krążki w podobnej tonacji Clifforda Browna, a później współczesnych, najwybitniejszych trębaczy, jak choćby: Wyntona Marsalisa czy Roya Hargrove’a. Dziś z takim połączeniem najbardziej kojarzy się Chris Botti. Na "Time for Love" usłyszymy piękne aranżacje m.in "I Loves You Porgy", "Every Time We Say Goodbye", "Speak Low" – czyli starych jazzowych hiciorów – nieśmiertelnych – bez przerwy na nowo interpretowanych. Sandoval gra spokojnie, opanowanie i choć klimatycznie nie raz zahacza o bliskie sobie muzyczne rejony, to jednak nie popuszcza wodze swojej fantazji, trzyma się tematów, interpretuje je w prosty, jednoznaczny sposób. Trochę to razi, zbytnio ogranicza możliwości tego artysty. Krążek "poduszkowy" – dla szerokiego grona słuchaczy, momentami jednak nazbyt plastikowy i polukrowany. (Olga Spasojewska)
Anat Fort "And If", ECM 2010
Pewnie gdyby nie legenda perkusji – Paul Motian, większość z nas nigdy nie usłyszałaby muzyki Anat Fort. W końcu tyle zespołów – świetnych, twórczych –nie wychodzi poza pewien krąg, nie udaje im się wypromować, dotrzeć do szerszego grona słuchaczy. Nagranie płyty w ECM siłą rzeczy otwiera przed muzykiem nowe możliwości. Gra izraelskiej pianistki na tyle zachwyciła Motiana, że ten postanowił przedstawić artystkę swojemu szefowi Manfredowi Eichlerowi. W rezultacie trzy lata temu usłyszeliśmy jej debiutowe "A Long Story", a w tym roku swoją wielką klasę Fort potwierdza w "And If". I chociaż klimat albumu nie odbiega od przeciętnych publikacji tego wydawnictwa, to jednak jest to kawał dobrego grania w trio. Balladowy nastrój, harmonia, proste dźwięki, melodyjność – to wielkie plusy "And If". No i jeszcze te spinające cały album podwójne – "muzyczne podziękowanie" swojemu promotorowi. Czyste piękno. Nie można się jednak pozbyć wrażenia, że takich krążków usłyszało się już w życiu całkiem sporo. Szkoda, że pianistka nie poszła w kierunku doprawienia swojej delikatnej pianistyki szczyptą etnicznych nawiązań, folku bliskowschodniego, za który była tak chwalona przy okazji premierowego nagrania. Szkoda, bo jednak Aziza Mustafa Zadeh mogła by mieć ciekawą konkurentkę. (Olga Spasojewska)
Lee Ritenour "6 String Theory", Universal Music Polska 2010
A co byście powiedzieli na album, który byłby hołdem złożonym... gitarze. No tak, powiecie, że gitara ma wiele obliczy. Nie był to jednak problem dla Lee Ritenour, poruszającego się na granicy funku, jazzu i smoothu. Zaprosił on do współpracy całą masę gitarzystów z rocka, jazzu, bluesa a nawet zwycięzców australijskiej wersji Got Talent 2008 – prezentujących swoje umiejętności na youtube. Ale fanów gitary na pewno zainteresuje pojawienie się na "6 String Theory" George’a Brensona, Mike’a Sterna, Johna Scofielda, Slasha, Neala Schona, Steve’a Lukathera B.B. Kinga i Johnny’ego Langa. Pojawienie się, a nie dogranie u siebie w domu kilku dźwięków. Czego na tej płycie nie ma! Mistrzowskie sola, wokale, niezła sekcja rytmiczna. Sporo mocnego grania, zabawy, przedrzeźniania się i rywalizacji muzyków. Niezły przegląd stylów i inspiracji. Utwory potraktowane są luźno, niezobowiązująco. Czuć, że Lee najlepiej czuje się w funkowym brzmieniu, a jego fascynacja rockiem nazywa się "Mahavishnu Orchestra". Dlatego też trochę dziwię się, że na płycie nie znalazło się miejsce dla Johna McLaughlina. No ale, jeśli byśmy w taki sposób podeszli do oceniania wyboru muzyków, to zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. Fani gitary cieszcie się – o to płyta, która połączy was wszystkich! (Mieczysław Burski)