Szczególnie zadowolony jestem widząc młodych, zdolnych, którzy obdarzeni wielkim talentem realizują się w klasycznym jazzie. „I remember” Michała Wróblewskiego zaliczam właśnie do takich produkcji. Świetny, młody pianista, klasyczne trio – muzycy dopiero wchodzący na scenę, a może lepiej powiedzieć, przebijający się na nią przez zastępy innych młodych-zdolnych. Dobry debiut (ale czemu taka krótka płyta?), szerokie horyzonty – nie ma się co dziwić, że w grudniu 2010 r. Wróblewski zdobył I nagrodę na konkursie młodych zespołów jazzowych "Jazz Juniors". I dobre, jazzowe nazwisko, w końcu Ptaszyn Wróblewski to legenda, kto wie, może któregoś dnia zobaczymy tych dwóch panów razem na scenie?
W podobnych co Wróblewski klimatach gustuje też Jurek Jagoda i jego trio. Mocne, energetyczne, wyraziste granie. Intrygujące linie melodyczne. Druga płyta Jagody stanowi kontynuację jego debiutanckiego krążka "Songs Without Words" wydanego w 2010 roku. Tamte nagranie zyskało duże uznanie, na tyle szerokie, że znalazło się jako jedyne w rankingu "Albums of The Year 2010" brytyjskiego czasopisma Jazz Wise. Jagoda i koledzy są coraz lepsi. Podobnie jak Wróblewski, tak i Jagoda zarażeni są stylistyką E.S.T i, na szczęście, oddalają się zarówno do wpływów ECM, tria Jarretta, czy Możdżera. Dzięki temu rozwijają się, podążają za swoim ja, a nie tylko stają się epigonami, choćby nie wiem jak dobrymi.
Nie tylko jednak młodzi pianiści cieszą. Satysfakcję można mieć też z postępów, jakie czyni wrocławski trębacz Piotr Damasiewicz, którego „Hadrons” to przykład bezkompromisowości, erupcji emocji i odwagi we wchodzeniu na ścieżki, które nie wiadomo dokąd prowadzą. Na krążku znalazło się miejsce dla, w moim odczuciu, najlepszego saksofonisty altowego w naszym kraju Macieja Obary i niezłego kontrabasisty Macieja Garbowskim. Stać go też było na zaangażowanie jednej z najlepszych orkiestr kameralnych w kraju - AUKSO kierowanej przez Marka Mosia. W rezultacie otrzymujemy trochę powyżej 40 minut ciekawej, lekko awangardowej muzyki na „jazz i skrzypce”. Momenty liryzmu przetykane są okresami grozy. Miło dla ucha brzmią partie dęciaków, co i rusz, łapiemy się na tym, że coś podobnego słyszeliśmy już u Komedy.
Podobnie większe formy muzyczne lubi Grzech Piotrowski, swojego czasu określany polskim Nilsem Petterem Molvaerem. Od dłuższego czasu saksofonista porusza się w obszarach elektronicznego jazzu posypanego szczyptą etnicznych klimatów. Chociaż czasami udaje mu sie przekombinować, przez co niebezpiecznie zbliża się do kiczu, to jednak na „Archipelago” mamy ni mniej ni więcej jak krótką (44 minutową) podróż w nieznane, błądzimy gdzieś po bezdrożach, odwiedzamy nieznane krainy, ale też dobrze rozpoznawalną atmosferę Skandynawii i Bliskiego Wschodu. Klasyczny kwartet, takie instrumenty jak duduk i wciągające popisy saksofonisty. Niezłe urozmaicenie, na naszym podwórku nikt tak nie gra jak Piotrowski.
W dziwne rewiry lubi też zaglądać następca Seiferta, Urbaniaka i Dębskiego – określany już dziś wirtuozem skrzypiec - Adam Bałdych. Moce brzmienie, rockowe, fusion, tendencje czysto awangardowe, jakie tworzy jego kwartet – to także na „Music Theatre” rzecz determinująca odbiór krążka. Akustyczne dźwięki skrzypiec i kontrabasu – to druga strona płyty, dla mnie bardziej pociągająca. Świetna trąbka Josha Lawrence’a, mocny, charakterystyczny bas Piotra Żaczka – Bałdych ma ułatwione zadanie mając takich kolegów w zespole. Miłośnicy gitarowego, nieschematycznego grania mogą zacierać ręce.
Ja też je zacierałem, zanim jeszcze wrzuciłem do odtwarzacza krążek wspomnianego już Macieja Obarę i jego „Equilibrum”. On także postanowił realizować się w kwartecie, a zrobił to dołączając do swojego tria jednego z naszych najlepszych pianistów Dominika Wanię. Ta współpraca dwóch fantastycznych indywidualistów dała przewidywalne rezultaty. Jest żywioł, jest energia, jest rywalizacja, jest egoizm i współpraca. Najlepsza płyta Obary jak dotąd? Może. Nie przesądzam. Ale z przyjemnością, po raz kolejny, zacieram ręce przed myślą o kolejnym przesłuchaniu tego albumu.
Ciekawym, młodym zespołem, którego debiut miałem niedawno szczęście zauważyć jest Imaginantion Quartet i ich „IQ” – album, który pokazuje, jak niewyczerpane możliwości znajdują się w klasycznej formacji. I to pomimo tego, że muzycy nie zabawiają się w poszukiwaczy skarbów w odległych od głównego nurtu rejonach. Chociaż to gitarzysta Michał Sołtan (polski Bill Frisell?) jest liderem grupy, to jednak moje ucho przykuła gra saksofonisty Damiana Pińkowskiego. I chociaż chłopaki dopiero dają się poznać na różnych festiwalach i salach koncertowych, to zachęcałbym wszystkim żeby lepiej się im przyjrzeć. Jeżeli trochę pograją w tym składzie (bo już od czasu wydania ich epki doszło do zmian) to możemy mieć naprawdę udany zespół o szerokich muzycznych horyzontach.
O wiele łagodniej od Sołtana gra Daniel Popiałkiewicz, który jak na razie stoi na stanowisku, że jak się wydaje płytę pod swoim nazwiskiem, to należy ją zdominować na Maksa. Z twego powodu na „Solstice” niewiele przestrzeni zostawia tak dobremu pianiście, jakim jest Paweł Tomaszewski. Redukuje jego temperament i nie pozwala mu zaprezentować swoich ponadprzeciętnych umiejętności. Jeśli Sołtan to Frisell to Popiałkiewicz zbliża się raczej do wczesnych, jeszcze nie tak balladowych i delikatnych dokonań Pata Mathenego. Niektóre kawałki są tak spokojne, ciche, minimalistyczne, że od słuchacza wymagana jest duża koncentracja. Bez niej możemy zapaść w błogi sen.
Do klasyki jazzowej z lat 60. nawiązuje kolejny gitarowy lider – Marcin Wądołowski, którego kwintet złożony z pianisty Piotra Manii, basisty Janusza Mackiewicza, perkusisty Adama Czerwińskiego i saksofonisty Darka Herbasza to typowe połączenie młodości z doświadczeniem. Luz, spokój, opanowanie, dobra gra zespołowa i niezbyt wciągające solówki. Debiutancki „Git Majonez” to płyta udana, choć nie porywająca. Dobrze się słucha, ale nie zaraża, nie zmusza do sięgnięcia po nią tak często jak to tylko możliwe.
Podobnie ma się rzecz z debiutem zespołu Biotone „Unspoken words”, który razi, niestety, jednostajnością i brakiem zmienności tempa. Utrzymany raczej w melancholijnych klimatach album oznacza się ciekawą grą puzonisty Michała Tomaszczyka, który wchodzi w melodyjne partie z saksofonistą Przemysławem Florczakiem. To najbardziej wartościowy momenty na krążku, ale więcej spodziewałbym się po zespole, który zdobył do tej pory wiele wyróżnień i nagród.
Miłośnicy smooth jazzowych klimatów z domieszką r&b, soulu i mocno nakręcanych popowym wokalem powinni sięgnąć po krążek Marcina Nowakowskiego "Shine". Zagraniczny skład, wokal Daxa Reynosa, melodyjne kawałki, do których swoje „co nieco” na saksie dokłada Nowakowski – takich płyt nie nagrywa się w Polsce. I chociaż nie przepadam za pop-jazzem, to jednak doceniam profesjonalizm nagrania. Myślę, że nie jedną imprezę da się nią umilić.
Mieczysław Burski