Spotkałem świętego Boba tylko raz - przed koncertem na stadionie Cracovii, w dzień finału Mistrzostw Świata w piłce nożnej w 1994 roku. To był pierwszy koncert supportującej go Kasi Kowalskiej. Gdzieś w połowie występu Dylana na horyzoncie pojawiły się bardzo czarne chmury, które wkrótce przyniosły fantastyczną, acz wysoce niebezpieczną scenografię burzy z piorunami, wyganiając muzyków ze sceny. Bob wrócił za chwilę sam, już tylko z gitarą akustyczną i zaśpiewał na pożegnanie obiecując wrócić. Ostatnio jego "duch" pokazał się w końcówce świetnego filmu "Inside Llywen Davis", opowiadającego o początkach folkowej sceny w Nowym Jorku. To mniej więcej wtedy powstało zdjęcie na okładkę albumu "The Freewheelin' Bob Dylan", zrobione w Soho i przedstawiające Boba z ówczesną narzeczoną, zamarzniętych i przytulonych. Po raz pierwszy w muzyce popularnej zdjęcie okładkowe było niepozowane.