Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Dwójka
Michał Mendyk 23.09.2011

Warszawska Jesień: intymość wojny, praca zamiast baletu, trauma zamiast muzyki

- Próbująć poprawić świat, możesz tylko pogorszyć sprawy - powiedział kiedyś klasyk awangardy, John Cage. Dziś o zaangażowanej "Warszawskiej Jesieni" rozmawiają w studiu Dwójki Joanna Grotkowska oraz Tomasz Cyz.
Kadr z filmu The Movement of People Working Phila NiblockaKadr z filmu "The Movement of People Working" Phila Niblockaźródło: www.youtube.com

Dzisiaj muzyka rzadko wywołuje rewolucje, a jeśli już, to jest to raczej punk rock niż współczesna klasyka. Warto jednak pamiętać, że bywało też zgoła inaczej. Iskrą zapalną Rewolucji belgijskiej stała się brukselska premiera opery patriotycznej Daniela Aubera "Niema z Portici". Kilkadziesiąt lat później nazwisko Giuseppe Verdiego stało się synonimem wolnych Włoch. Na ścianach i murach pojawiał się wtedy napis "VIVA V.E.R.D.I.!" - jako przekorny skrót hasła politycznego "Viva Vittorio Emanuele Re d'Italia" ("Niech żyje Wiktor Emanuel, król Włoch").

Współcześnie nawet twórcy zaangażowani społecznie zdają się reprezentować dosyć sceptyczny stosunek do utopii sztuki zmieniającej świat. Przykładem wybitny niemiecki kompozytori reżyser teatralny Heiner Goebels, którego koncert-spektakl "Song of wars I have seen" mogliśmy zobaczyć na "Warszawskiej Jesieni" w minioną sobotę. Tym razem Goebbels odwołuje się do zapisków Gertrudy Stein z czasów wojny, spędzonej przez wybitną amerykańską pisarkę w kraju Vichy.

- Stein opisuje wojnę "z perspektywy kanapy". Opowieści o psie, który zrobił się nerwowy, bo ma robaki, albo miodzie, który w czasie wojny stał się łatwiej dostępny od cukru, brzmią jak rozmowy sąsiadek - zauważa prowadząca dwójkową audycję Joanna Grotkowska. - Ten język może się wydawać nieadekwatny do opisu wojny. Ale czy równie nieadekwatne nie okazują się wszystkie inne języki?

Heinera Goebelsa łączy z Getrudą Stein nie tylko ironiczny dystans do wojennej tragedii, lecz także fatalistyczne przekonanie o nieuchronności tego typu katastrof. - Historia się powtarza, ale my nie wyciągamy z tego żadnych wniosków - podsumowuje Joanna Grotkowska.

Zupełnie inne, choć nie mniej osobiste, wręcz intymne ujęcie tematyki wojennej zaproponował Krzysztof Penderecki w swoim utworze radiowym z 1963 roku, który przypomniano podczas niedzielnego koncertu. "Brygada śmierci" została w młodości kompozytora bardzo źle przyjęta - wcale nie dlatego, że był to utwór niekonwencjonalny brzmieniowo. Problemem był tekst utworu, zaczerpnięty z autentycznego obozowego dziennika młodego Żyda Leona Weliczkera, przydzielonego w 1943 roku właśnie do tzw. brygady śmierci (Sonderkommando 1005), której zadaniem było usuwanie śladów masowych mordów popełnionych przez hitlerowców we Lwowie i okolicach. Trzeba przyznać, że choćby taki fragment nie stracił, pomimo upływu
lat, niezwykłej siły rażenia:

Jest nas osiemdziesięciu dwóch. Ale przecież pamiętam, że rano było nas osiemdziesięciu pięciu. Widocznie zapomnieli. Ale cóż to mnie obchodzi. Milczę. I tak rozmawiać nie można (...) Każdy dostaje zawrotu głowy. Także tu, w wąwozie ludzie przerywają pracę i szykują się do obiadu. Pot leje się z nich strumieniami. Ich ręce tak są upaprane w trupiej cieczy, że same przypominają ręce trupów. Spod grubej, szarego koloru warstwy zeschłej ropy tylko tu i ówdzie prześwieca jeszcze płatek skóry żywego człowieka.

- Sztuka kończy się tam, gdzie zaczyna się prawdziwy realizm... - krytykował Pendereckiego za "Brygadę śmierci" Zygmunt Mycielski, a Jarosław Iwaszkiewicz dodawał: - Rzecz ta [...] zdawała się być skierowana do najgorszych instynktów ludzkich.

Brutalne dźwięki Pendereckiego - wcześniej uważane za przejaw abstrakcyjnej awangardowej zabawy - nabrały w 1963 roku przerażającego dla ówczesnej publiczności znaczenia. Apokaliptyczna retoryka - powracająca potem u Pendereckiego nieustannie, tyle że w wysublimowanej formie i czysto symbolicznym wymiarze - wydawała się, jak rzadko kiedy, bliska konwencji dokumentalnej.

Po formy wypowiedzi mniej mające wspólnego z tradycyjnym koncertem czy spektaklem, a więcej ze współczesną sztuką reportażu czy kinem, sięgają także młodsi twórcy zaangażowani. W kolejnych dniach "Warszawskkiej Jesieni" usłyszeliśmy i zobaczyliśmy m.in. "Strange News" Norwega Rolfa Wallina (oparte na dokumentalnych materiałach dotyczących tragedii dzieci uwikłanych w ugandyjską wojnę domową), "Lelele" fińskiej kompozytorki Lotty Wennäkoski (rzecz poświęcona dramatowi kobiet z Europy Wschodniej, zmuszanych do prostytucji na Zachodzie oraz "Freizeitspektakel" Hannesa Seidla i Daniela Köttera (o rutynie i teatralnej pustce współczesnej egzystencji).

Tego typu "pospolite" inspiracje bywają dla ambitnej sztuki zgubne. Równie często okazują się jednak źródłem nowych, frapujących rozwiązań formalnych albo sposobem na dostrzeżenie piękna tam, gdzie byśmy się go nie spodziewali. Przykładem są monumentalne dźwiękowo-filmowe prezentacje Amerykanina Phila Niblocka pod wiele mówiącym tytułem "The Movement of People Working". Obrazom ludzi wykonujących mozolną, powtarzalną pracę towarzyszy w nich, z pozoru równie monotonna i "fizyczna", muzyka. - W latach sześćdziesiatych nagrywałem tancerzy, ale szybko mnie znudzili. Podobnie jak obrazy natury. Odkryłem wtedy piękno ludzi zajętych codzienną, zwykłą pracą - wyjaśnił kompozytor podczas specjalnego festiwalowego spotkania.