Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
PolskieRadio24.pl
Izabela Tomaszewska 15.10.2020

Judyma szukam. Felieton Magdaleny Złotnickiej

Historia medycyny ma swoje piękne karty. Opowieści o odwadze, poświęceniu i powołaniu. Ma też karty wstydliwe - przypadki, w których nauka i poznanie były ważniejsze od dobra pacjenta, przypadki pychy i tchórzostwa. Kartę z numerem 2020 nasi lekarze zapisują w tej chwili. I jeszcze mają szansę, by zapisać się ładnie. 

Norwegia, koniec XIX wieku. Daniel Danielsen podczas badań nad leprą wielokrotnie usiłuje zaszczepić chorobę sobie samemu, by mieć większą motywację do wynalezienia remedium. Gdy mu się nie udaje, dochodzi do - błędnego zresztą - wniosku, że trąd jest dziedziczny. Nie to jest jednak ważne. Ryzykuje własne zdrowie, choć widzi, jak paskudnie lepra wyniszcza organizmy zainfekowanych. Nie boi się.

Kraków, jesień 1932. Doktor Edmund Wojtyła, brat przyszłego papieża, nie waha się nieść pomocy pacjentce cierpiącej na szkarlatynę. Być może już podejrzewa, że wkrótce się od niej zarazi, umrze po ciężkiej, męczącej chorobie. Jednak leczy. Nie boi się.

Dulkiewicz EN-1200.jpg
Argumentum ad Nazium, czyli niechaj Dulkiewicz poczyta Straussa. Felieton Magdaleny Złotnickiej

Warszawa, II wojna światowa. Jan Eustachy Kossakowski, specjalista w zakresie chirurgii dziecięcej, wraz profesorem Ludwikiem Hirszfeldem leczą ciężko chore żydowskie dzieci. Kossakowski wiele z nich przechowuje na własnym oddziale, później sporządza wypisy na fałszywe, polskie nazwiska. Wie, że jeśli się wyda, czeka go śmierć lub w najlepszym razie obóz koncentracyjny. Jednak leczy, pomaga. Nie boi się.
Ta sama wojna, to samo miasto, sierpień 1942, likwidacja getta. Ulicą Gęsią na Umschlagplatz maszeruje doktor Janusz Korczak. Prowadzi swoje dzieci, podopiecznych z Domu Sierot. Opowiada maluchom, że jadą na wycieczkę, że u kresu czeka je coś miłego. Później na placu odmawia urzędnikowi Judenratu, który prosi go, by udał z nim interweniować u okupanta. Nie chce ani na chwilę zostawić dzieci w ich ostatniej drodze. Nie boi się.

Bezimienni dziś lekarze i pielęgniarki, niosący pomoc na wszystkich frontach licznych wojen. Pogrążeni w smutku, w beznadziei, często ginący wraz ze swymi pacjentami. Leczą i niosą pomoc do końca. Nie boją się.

Nie jesteś bogiem, to twoja praca

Nie bali się? Pięknie to wszystko brzmi w literackich tekstach i spisywanych po latach biografiach. Jestem pewna, że wszystkim tym ludziom strach wręcz namacalnie skręcał trzewia, że mieli odruch wymiotny, powstrzymywany nad stołem operacyjnym, że kręciło im się w głowie. Że wątpili. Nie jest to zresztą żadna ujma. Wręcz przeciwnie. Jeśli znajdowali sobie w sobie siłę, by przezwyciężyć ów strach i ryzykować w imię wyższych wartości, tym bardziej należy o nich pamiętać. Zwłaszcza dziś, Anno Domini 2020.

Osobiście nigdy nie miałam do współczesnych lekarzy, traktowanych in gremio, specjalnie nabożnego szacunku; przyczyniły się do tego wspomnienia o mojej babci, zbywanej w szpitalu przez jakiegoś burkliwego łapiducha, któremu cierpliwości nie stało, by odpowiadać na pytania staruszki i moja irytacja, że babcia tak się przed nim płaszczy. Już Józef Ignacy Kraszewski pisał, że „doktor ma zawsze prawie trochę arogancji, nawykając do tego, że w nim widzą i czczą zbawcę, słuchają go jak wyroczni”. Wielu naszych krajowych lekarzy zachowuje się podobnie. Zwłaszcza starsi ludzie traktują ich jak bogów, a oni czasem obchodzą się z pacjentem tak, jakby faktycznie byli bogami, wymagając wręcz czołobitności. Tymczasem lekarz to zawód. Odpowiedzialny, trudny, wymagający predyspozycji, ale jednak zawód. Za dobrze wykonaną pracę można - i należy - chwalić, ale popadanie w zachwyt nad lekarzem z tego tytułu, że raczy leczyć, to sroga przesada. Jest od leczenia, taka jego lekarska dola. Zadufanego towarzystwa w białych kitlach nie lubię.

Nie oznacza to jednak, że nie szanuję lekarzy w ogóle. Spotkałam bowiem na swojej drodze i takich, których jedynie docenić – to za mało. Takim lekarzem z całą pewnością jest ten, który w lutym uratował mi życie, błyskawicznie zlecając badania w kierunku sepsy i wdrażając leczenie, zanim bakcyl w mojej krwi zdążył mnie zabić, takimi lekarzami - i pielęgniarkami - są ci, którzy w marcu zmieniali mi opatrunki na brzuchu, opowiadając jakieś anegdoty, bym się nie denerwowała. Taką lekarką jest pewna pani doktor Podstawowej Opieki Zdrowotnej, która obecnie - w dobie koronawirusa - sama każe przychodzić pacjentom do gabinetu, bo przez telefon to się zbyt wiele nie załatwi. Ma małe dziecko, męża, starszych rodziców. Ma dla kogo żyć. Mimo to leczy.

Odwaga w prywatnych gabinetach

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Koronawirus stanowi wyzwanie, ale przede wszystkim test dla lekarzy. Wszystkich. I tych w szpitalach, i tych w przychodniach. Test nie tylko umiejętności i wiedzy, ale przede wszystkim - powołania. Tymczasem pewna grupa lekarzy zamknęła się w gabinetach, pacjenta najchętniej słuchaliby przez telefon, od doktora Google’a różniąc się tylko tym, że Google nie wypisuje recept. W mediach pojawiają się informacje, że mimo wezwań wojewodów lekarze niezbyt chętnie stawiają się do pomocy przy pacjentach chorych na COVID-19. Tymczasem prawda jest taka, że w zawód lekarza wpisane jest ryzyko, tak jak w zawód żołnierza. Jeśli jest wojna, zawodowy żołnierz naraża życie. Nie widziałam, by bronił ojczyzny z bunkra i przez telefon. Jeśli jest epidemia - rolą lekarza jest leczyć. Jestem bezwzględna i wymagam od innych heroizmu, sama siedząc na sofie i stukając w klawiaturę? Nie do końca. Z pełnym zrozumieniem podchodzę do lekarzy, którzy mają w domu osoby szczególnie narażone lub sami znajdują się w grupie ryzyka. Na innych także spojrzałabym łaskawszym okiem, w końcu nie każdy musi być bohaterem. Z czego wynika więc ostrość moich sądów? Ano z funkcjonowania gabinetów prywatnych, czyli takich, gdzie płacisz za wizytę. Tam nikt nie proponuje teleporady, tylko zapraszają pacjenta do gabinetu. To jak to jest? Pacjent płacący wirusa nie przyniesie? Czy też pieniądze są skutecznym remedium na lęk? Niech odpowiedź znajdą Państwo sami.

Nie chcę, by ten tekst uderzał we wszystkich lekarzy, są wśród nich oddani swojej szlachetnej służbie do końca. Wszyscy jednak powinni mieć świadomość, że - wiem, patetycznie to brzmi - swoimi działaniami zapisują kolejną kartę w historii medycyny. I tylko od nich zależy, jaka ta karta będzie. I czy sami zostaną zapamiętani jako współczesne wcielenia szlachetnego doktora Judyma, czy jako bojaźliwe, aroganckie łapiduchy. Za tych dzielnych trzymam kciuki. Pozostali niech mają chociaż tyle odwagi cywilnej, by nie zgrywać półbogów, tylko uczciwie powiedzieć: „Jesteśmy słabi i się boimy”. Łatwiej im będzie wybaczyć.

Magdalena Złotnicka