Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
PolskieRadio24.pl
Michał Kowalski 29.12.2021

Beenhakker dostał SMS, Sousa sam zadzwonił. Po jego numerze śmiać się może Brzęczek, ale przez łzy

Przegrane eliminacje, wstydliwa porażka, wzajemne pretensje i wyganianie z "drewnianych chatek" - tak kończyła się kadencja poprzedniego zagranicznego selekcjonera reprezentacji Polski. Leo Beenhakker o swojej dymisji został poinformowany SMS-em, Paulo Sousa sam wybrał fatalny styl pożegnania z kadrą.
  • extraPaulo Sousa odchodzi, paląc za sobą mosty – o swojej decyzji nie poinformował nawet piłkarzy
  • Styl i efekty pracy Portugalczyka sprawiają, że nie mamy czego żałować
  • Leo Beenhakker kazał nam wyjść z "drewnianych chatek", o dymisji dowiedział się z telewizji
  • PZPN i polscy kibice nieprędko zaufają kolejnemu zagranicznemu szkoleniowcowi

Przyjaźni nie będzie

Chociaż Paulo Sousa wciąż oficjalnie pozostaje na stanowisku selekcjonera reprezentacji Polski, to nikt nie ma już chyba wątpliwości, że ten układ się wyczerpał. Trudno dzisiaj wyobrazić sobie, że Portugalczyk mógłby jeszcze odzyskać zaufanie kibiców, piłkarzy czy prezesa PZPN Cezarego Kuleszy. Nie po tym, jak za plecami obecnego pracodawcy dogadał się z Flamengo Rio de Janeiro i zaczął już nawet pracować nad ich pierwszym transferem.

A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo – jak w każdym rozpadającym się związku – rozstanie nie jest przyczyną, a skutkiem relacji, które psuły się już od dłuższego czasu. Zazwyczaj jednak ten, który odchodzi prosi o „pozostanie przyjaciółmi”, a swój ewentualny już rozpoczęty nowy związek stara się skrzętnie ukryć. Niestety – Paulo Sousy nie było stać nawet na takie konwenanse. Wprawdzie dzwoniąc do prezesa Kuleszy, proponował rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, nic nie wspominając o propozycji z Brazylii, ale dobrze poinformowani już 20 grudnia wiedzieli, że za wszystkim stoi legendarny klub z Rio.

O ewentualnej przyjaźni też nie mogło być mowy. Portugalczyk po pozytywnych słowach na początku kadencji szybko przestał dostrzegać potencjał piłkarski w Polsce. Szerokim łukiem omijał mecze polskiej ligi, wyrwało mu się, że nasz futbol to głównie Robert Lewandowski, a czarę goryczy przelał listopadowy mecz z Węgrami. Tylko z obowiązku przypomnijmy – bo żyła tym cała Polska – mimo że w stawce było rozstawienie i atut własnego boiska w barażach o mistrzostwa świata, Biało-Czerwoni zagrali rezerwowym składem, co skończyło się porażką 1:2 i znacznie trudniejszą drogą do Kataru.

Rocznej przygody Paulo Sousy z naszą kadrą nie da się też zaliczyć do udanych ze względów czysto sportowych. Jego największym sukcesem jest 6 pkt. zdobytych na Albanii. Z Anglią i Węgrami nazbierał po jednym „oczku”. W międzyczasie traciliśmy gole nawet z San Marino czy grającą w dziesiątkę Andorą. Od Zbigniewa Bońka dostał za darmo finały mistrzostw Europy. Przegrał je, zdobywając zaledwie jeden punkt – to najmniejsza zdobycz Polaków w wielkiej imprezie od 2008 r., czyli jedynego turnieju, na którym prowadził nas Leo Beenhakker. Ale nie tylko to łączy jedynych w historii samodzielnie pracujących zagranicznych selekcjonerów piłkarskiej reprezentacji Polski.

Beenhakker przywrócił wiarę

Analogie między Holendrem i Portugalczykiem zaczynają się już przy zatrudnieniu. Leo wymyślił Michał Listkiewicz, Sousę – Zbigniew Boniek. W obu przypadkach w trakcie kadencji trenerów dochodziło do zmian na stanowisku szefa PZPN i zagraniczni szkoleniowcy nie należeli do faworytów nowych prezesów.

Mimo to Beenhakkera długo broniły wyniki. Także te osiągane przed zatrudnieniem w Polsce, w przeciwieństwie do Paulo Sousy, przychodząc do nas miał bowiem całkiem pokaźne szkoleniowe CV. Pracował m.in. – dwukrotnie – w Realu Madryt, Ajaksie Amsterdam i Feyenoordzie Rotterdam. Bezpośrednio przed propozycją Listkiewicza prowadził zaś Trynidad i Tobago na mistrzostwach świata w Niemczech. Przy tym osiągnięcia wciąż aktualnego selekcjonera polskiej kadry nie są nawet warte przytoczenia.

Leo początki w Polsce miał trudne. Najpierw towarzyska porażka z Danią, potem kompromitujące 1:3 u siebie z Finlandią na start eliminacji EURO 2008. Dość powiedzieć, że pierwsza wygrana przyszła w czwartym meczu – wymęczone 1:0 z Kazachstanem. Przełom nastąpił jednak nadzwyczaj szybko. 11 października 2006 r. pokonaliśmy 2:1 Portugalię z Cristiano Ronaldo w składzie po grze dużo lepszej nawet od samego wyniku. Stadion Śląski eksplodował jak za czasów „Orłów Górskiego”, a młodsi polscy kibice tak grającej kadry nie widzieli po prostu nigdy. Trudno się więc dziwić, że natychmiast uwierzyliśmy w magię Holendra, zwłaszcza że miesiąc później pokonaliśmy jeszcze na wyjeździe silnych Belgów.

W reprezentacji brylowali Jacek Krzynówek, Euzebiusz Smolarek, Radosław Matusiak – piłkarze, którym – nic im oczywiście nie ujmując – daleko do klasy i sławy nie tylko Roberta Lewandowskiego, ale nawet choćby Piotra Zielińskiego. Beenhakker potrafił tchnąć w polski zespół nowego ducha, sprawił, że wspomnianego''CR7'' udanie zatrzymywali Paweł Golański czy Grzegorz Bronowicki.

Na EURO 2008 awansowaliśmy bez problemów, wyprzedzając w grupie Portugalię, Serbię i Belgię. Na boiskach Szwajcarii i Austrii zaprezentowaliśmy się jednak fatalnie. Zdobyliśmy jeden punkt, po golu strzelonym ze spalonego, przez na szybko naturalizowanego Brazylijczyka – Rogera Guerriero. Skończyła się też chemia między Beenhakkerem i Polakami. Holender m.in. kazał nam wyjść z „drewnianych chatek”, czym uraził rzecz w naszym kraju bardzo ważną – narodową dumę. Mimo to otrzymał szansę poprowadzenia kadry w kolejnych eliminacjach – do mistrzostw świata w 2010 roku.

Plecami do Laty

To był błąd. We wspomnianych eliminacjach zajęliśmy piąte miejsce w grupie, wyprzedzając tylko San Marino. Kończył je, zresztą również dwoma porażkami, Stefan Majewski. Leo wyleciał wcześniej – 9 września 2009 po porażce 0:3 w Słowenii trenera zwolnił ówczesny prezes PZPN Grzegorz Lato. Zrobił to w sposób odbiegający od standardowego – w wywiadzie telewizyjnym. Między królem strzelców mundialu 1974 a Beenhakkerem, podobnie jak obecnie między Cezarym Kuleszą a Paulo Sousą, chemii nie było już jednak od dawna.

Beenhakker – i to kolejne podobieństwo z Portugalczykiem – nie cenił polskiej myśli szkoleniowej. Odsuwał naszych trenerów, nie pozwalając im korzystać ze swojego warsztatu. Krytykował Antoniego Piechniczka, obrażał się na dziennikarzy, udzielał niejasnych odpowiedzi, unikał tłumaczenia porażek – skąd my to znamy? Kością niezgody stała się też… propozycja z innego klubu. W 2007 Leo, podobno bez zgody PZPN, podpisał umowę jako doradca w Feyenoordzie. W Polsce coraz częściej zaczęto cytować jego słowa wypowiedziane w reklamie jednego z banków: „Leo why? For money!”.

Wszystko mogło być uznane za wybaczalne, jeżeli zgadzały się wyniki. Gdy jednak tych zabrakło, a Holender trwał w swoim uporze i zadufaniu, Grzegorz Lato postanowił nie być lepszy. Podobno próbował najpierw o dymisji poinformować Beenhakkera, ten jednak w szatni miał odwrócić się do niego plecami. A skoro tak, to o decyzji dowiedział się – według różnych źródeł – z e-maila lub SMS-a. Smutny koniec historii, który przyszedł przynajmniej o rok za późno.

Nie ma czego żałować

Okoliczności, w jakich dziś reprezentacja traci kolejnego zagranicznego szkoleniowca, nie są wcale mniej bulwersujące. Należy się jednak zastanowić, czy na pewno mamy czego żałować? Paulo Sousa to nie żaden uznany fachowiec, a niemal od początku na polską piłkę zdaje się patrzeć z góry. A nawet ona – polska piłka – ma w ostatnich latach dużo większe osiągnięcia niż Portugalczyk. W tym awanse do finałów mistrzostw świata i Europy. Te drugie Sousa dostał za darmo. W kadrze miał najlepszego napastnika świata – Roberta Lewandowskiego – i wielu piłkarzy najsilniejszych lig Europy. Mimo to przez rok nie osiągnął z nimi nic poza niezbędnym minimum, nie wypracował też stylu, nie pokonał żadnego mocnego rywala.

 

Posłuchaj
00:41 Lato Sousa.mp3 Były prezes PZPN Grzegorz Lato porównuje Sousę do Beenhakkera (IAR)

 

Co gorsza, nie czuł się nawet zobowiązany, by o planowanym porzuceniu drużyny poinformować piłkarzy czy choćby jej kapitana. Nie wydał oświadczenia dla kibiców, zwyczajnie okazując nam brak szacunku. Wracając do terminologii „związkowej” – gdy relacja się kończy, początkowo wygranym wydaje się ten, kto wychodzi z niej jako pierwszy. Dla jego nowego partnera powinna być to jednak nauczka, że skoro potrafił w ten sposób zostawić raz, może to zrobić ponownie. A znajomości zawierane naprędce, bez odpowiednich fundamentów, zazwyczaj równie szybko znajdują swój koniec. Ważne, by „porzucona” w tej sytuacji Polska szybko znalazła nowego opiekuna, który okaże jej więcej uczucia.

Analizując rok pracy Paulo Sousy w Polsce można śmiało stwierdzić – to nie my powinniśmy się wstydzić. Wiarołomny, unikający odpowiedzialności, bez warsztatu czy sukcesów – Paulo Sousa  jawi się dziś kibicom znad Wisły jako zwyczajnie niegodny zaufania człowiek i chyba ciężko znaleźć tu kogoś, kto żałuje, że jego przygoda z kadrą się kończy. Nikomu nie jest jednak do śmiechu, może poza Jerzym Brzęczkiem, ale i to jest co najwyżej śmiech przez łzy. Minie zapewne sporo czasu, zanim ponownie zaufamy trenerowi z zagranicy. Najważniejsze by następca został znaleziony szybko i udanie przeprowadził nas przez marcowe baraże o mistrzostwa świata.


Czytaj także:


 


MK