Łukasz S. przyznał się zresztą do włamania na łamach "Gazety Wyborczej". - Jednak przed śledczymi zaprzeczył i został wypuszczony do domu - mówi Małgorzata Klaus z wrocławskiej prokuratury.
- To nie kumple mnie wrobili, tylko najprawdopodobniej osoba, która mnie nie lubi. Były sfałszowane logi z rozmów internetowych. Był plik tekstowy, który każdy może edytować. Potem „Gazeta Wyborcza” to znalazła i tak się zaczęła cała afera - tłumaczył potem Łukasz S. Polskiemu Radiu.
Biegli sprawdzą teraz komputery zabezpieczone w jego mieszkaniu. Pochodzący z Namysłowa mieszkaniec Wrocławia, to komputerowy samouk.
"Gazecie Wyborczej" Łukasz S. mówił wcześniej tak: - "Zrobiliśmy to w czterech. To było dziecinnie łatwe. Dostaliśmy się do serwera, ale nasza akcja nie wyrządziła żadnych szkód. Zmieniliśmy zaledwie jeden plik główny, którego kopię zostawiliśmy zresztą na serwerze. Żadne dane nie zostały uszkodzone. Kiedy okazało się, że login i hasło do strony to admin i admin1, umarliśmy ze śmiechu. Musieliśmy to ujawnić".
PAP, IAR, se.pl, agkm
Zobacz galerię: DZIEŃ NA ZDJĘCIACH>>>
Gorące spory wokół ACTA: relacja na żywo >>>