Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Polskie Radio
Aleksandra Tykarska 11.02.2021

Bractwo z Roztocza

Tak można by powiedzieć o Bractwie Ubogich, pierwszej kapeli, która poświęciła się w swojej działalności muzyce wiejskiej in crudo na sposób możliwie bliski oryginałowi. Możliwie, czyli na miarę naszych ówczesnych umiejętności i horyzontów.

Bractwo z Roztocza rozumiane nie literalnie, lecz bardziej symbolicznie. To jedyna najbardziej uwspólniająca nas lokalizacja, oprócz Węgajt (Warmia). A wyjątkowa dlatego, bo choć nikt z nas w tej części Polski nie mieszkał, to najwięcej czasu razem spędzaliśmy właśnie tam – w domku izba-komora-sień. Bez wychodka, za to z pięknym widokiem roztaczającym się ze wzgórza.

Ta nasza przygoda muzyczna, etnograficzna i towarzyska, która miała swój początek w Węgajtach, roztoczyła się właśnie, tam – w Zaburzu koło Radecznicy, niedaleko Szczebrzeszyna. A dokładnie na kolonii Świniarki. Krajobraz, czyli widoki we wszystkie strony, a najbardziej ten na Podborcze, Gorajec i dalej aż po horyzont, towarzystwo sąsiadów, z którymi się zaprzyjaźniliśmy, a też ludzie tam poznani na wędrówkach muzycznych, wreszcie nasze własne towarzystwo i jego przyjazne, intensywne ucieranie się w grupie szerszej niż ścisłe Bractwo, z kilkunastoosobowym kręgiem przyjaciół i znajomych, wszystko to sprawiało, że grawitacja miała tam i wtedy zdecydowanie mniejszą siłę oddziaływania. Było to coś w rodzaju środka świata.


Fot. Remek Hanaj Fot. Remek Hanaj

A zaczęło się to tak, że wyjeżdżając ze Szkoły Letniej Muzyki Kresów w Dubience nad Bugiem, postanowiliśmy wracać do domów wcale nie najkrótszą drogą, tylko taką mocno krętą. Było lato, mieliśmy czas, no i lubiliśmy czasem pobłądzić. Przy okazji poszukać muzyki. Jacek z Alicją szukali domu z bali na przeniesienie pod Poznań. Mnie z kolei ciągnęło tam szczególnie, ponieważ z innej, północnej części tej krainy pochodziła duża część mojej rodziny. Już jako dziecko zasmakowałem w lessach i jarach, na zboczach których rosły maliny, jeżyny i poziomki. Lubiłem tę roztoczańską słoneczność, inną niż na Mazowszu przezroczystość powietrza, nasycone kolory. Byłem bardzo ciekaw, jak wyglądały ojczyste strony trochę dalej, za siedmioma pagórami. Rzuciłem więc hasło „Roztocze”. Wjechaliśmy tam prostą drogą przez Zamość renówką czwórką Jacka i Alicji Hałasów. Tylko oni mieli samochód i na dodatek Jacek był już wtedy świetnym kierowcą. Przejeździliśmy z nim za kółkiem, z czasem także z Alicją, ładne tysiące kilometrów, wliczając w to podróże do Irlandii, Czech i Węgier.

Skręciliśmy zatem w Szczebrzeszynie spontanicznie w prawo i nagle renówka zaczęła się toczyć w górę i w dół drogą, która z samochodu wyglądała jak wytyczona od linijki, a z boku wspinała się na wzgórki na jedną chwilę, po to, żeby zaraz spadać ze szczytu stromą pochylizną, zupełnie jak na filmie rysunkowym. Za ostrym zakrętem była na wierzchowisku wieś, dalej asfalt kończył się i przechodził w drogę bardziej lokalną, służącą dojazdom do pól, a okresowo skrót do wsi położonych w dolinie. W dodatku trudną, bo rozjeżdżoną ciągnikami, ze stwardniałymi, głębokimi koleinami. Już na oko było widać, że ziemia tu inaczej przyjmuje deszcz. Po jakimś kilometrze skończyły się kwitnące na różowo pola tytoniowe i kwitnące na biało gryczane, wjechaliśmy na podlesie. Po jednej jego stronie cieszyła ekstatycznie oko perspektywa na dolinę, po drugiej pełen bluszczów las, tajemniczy i słabo przystępny, z dużymi bukami, których kora przypomina nieowłosioną zwierzęcą skórę. Przestrzeń, oddech i chałupka, jedna, druga. Było pięknie.


Sutiejsk, fot. Remek Hanaj Sutiejsk, fot. Remek Hanaj

Jeden domek stał pusty, ale nie było kluczy w zasięgu ani gospodarza, żeby spytać o nocleg. Dotarliśmy więc w końcu jeszcze parę kilometrów dalej, do Sąsiadki, gdzie przenocowaliśmy w donicy późnośredniowiecznego grodziska, w skleconym naprędce, bo słońce chyliło się, z parasoli, kurtek, koców na kijach namiocie. Jedyne, co wiedzieliśmy wówczas to, że gród sprzed tysiąca lat nazywał się Sutiejsk i był jednym z Grodów Czerwieńskich. I do tej pory była to dla mnie osobiście świetna letnia wyprawa z paczką dobrych znajomych – wspomnianych Hałasów, Kaśki Smoluk (zespół Księżyc) i Janusza Prusinowskiego. Zaś po przebudzeniu rano przygoda stała się czymś więcej – otóż przyśnił mi się pępek. I wówczas otworzył mi się wymiar romantycznej młodzieńczej metafizyki. Od szczodrych gospodarzy nieopodal dostaliśmy mleko i pieczywo. Jedząc w grodzisku tak smakowite, bo z dobrych rąk śniadanie, zadecydowaliśmy, że zostajemy. Tego dnia nocowaliśmy już w domku na Świniarkach. Okazało się potem, że to będzie ten „nasz domek”, a zarazem, że to początek dużej, trwającej kilkanaście lat przygody, ale o tym za miesiąc.

Remek Hanaj

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.