Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
PolskieRadio24.pl
Agnieszka Kamińska 03.12.2021

Agresywne plany Rosji. Dr Szeligowski: Rosja chce odzyskać Ukrainę i stworzyć w Europie Środkowej strefę buforową

- Rosja ma dwa główne cele. Pierwszym jest odzyskanie wpływów na obszarze poradzieckim, w tym kontroli nad Ukrainą, drugim utworzenie strefy buforowej w Europie Środkowej. Chce je zrealizować drogą polityczną, zmuszając Zachód do rozmów – powiedział portalowi PolskieRadio24.pl dr Daniel Szeligowski z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, komentując nagromadzenie wojsk rosyjskich u granic ukraińskich. Ekspert ocenił przy tym, że ryzyko rosyjskiej agresji na Ukrainę jest najwyższe od 2015 roku.

Rosja chce negocjacji z Zachodem, przede wszystkim ze Stanami Zjednoczonymi – powiedział ekspert PISM dr Daniel Szeligowski, mówiąc o tym, jakie cele ma Kreml w związku z militarną demonstracją siły przy granicach Ukrainy. Jak zaznaczył analityk, Kreml podbija stawkę, starając się skłonić Zachód do ustępstw.

Prezydent Rosji Władimir Putin oświadczył w tych dniach, że Kreml chce gwarancji w sprawie nieprzyjmowania kolejnych członków NATO i nierozmieszczania w pobliżu jej granic "zagrażających jej systemów uzbrojenia". Jednocześnie pojawiają się doniesienia o możliwych rozmowach Putina z prezydentem USA Joe Bidenem.

- Nierozszerzanie się NATO na wschód jest de facto pozostawieniem Ukrainy samej sobie, czyli w rękach rosyjskich. A zobowiązanie do nierozmieszczania znaczących sił NATO na wschodniej flance Sojuszu jest de facto stworzeniem w Europie Środkowej swego rodzaju strefy buforowej – podkreślił dr Daniel Szeligowski, komentując postulaty Putina.

Ekspert zaznaczył, że dalsze kroki Rosji będą zależały od postawy Zachodu – czy jego reakcja na rosyjskie działania będzie przynosiła Rosji dodatkowe koszty. 

Zagrożenie rosyjską agresją największe od sześciu lat

Jednocześnie dr Daniel Szeligowski zaznaczył, że zagrożenie rosyjską agresją militarną jest realne i najwyższe od 2015 roku, m.in. ze względu na okno możliwości, które dostrzega Moskwa w uwarunkowaniach międzynarodowych.

Rosja od wiosny tego roku zwiększa liczbę oddziałów na granicy Ukrainy. W ostatnich miesiącach znajduje się tam między 100 a 150 tysięcy żołnierzy

Rosja eskaluje kryzysy, bo jej się to opłaca, rachunek zysków i strat jest korzystny

Ekspert PISM podkreślił, że rachunek zysków i strat, związany z eskalowaniem różnych kryzysów, agresywnymi działaniami wobec Ukrainy, jest dla Rosji korzystny, mimo sankcji, ze względu na wyrozumiałą politykę Zachodu. By to zmienić, Zachód musi wygenerować dla Rosji dodatkowe koszty, które sprawią, że jej obecne agresywne działania przestaną się opłacać, w tym wzmacniać potencjał obronny Ukrainy – podkreślił ekspert.

Do tej pory polityka powstrzymywania Rosji nie wypadała zatem za dobrze, skoro bilans zysków po kryzysach, aneksji Krymu, szantażach energetycznych, militarnych, seriach zamachów z użyciem broni chemicznej wciąż jest pozytywny. - Rosja korzysta z dwutorowej, w pewnym sensie, polityki Zachodu, starając się pogłębiać podziały między państwami UE i NATO, wyłuskiwać te, które są bardziej skłonne do współpracy z Rosją, a uderzać w te, które opowiadają się za twardszą polityką wobec Kremla. Stąd też sztucznie wywołany kryzys na granicy polsko-białoruskiej, który miał uderzyć w dwa państwa na froncie unijnej polityki wobec Rosji, w Polskę i Litwę. Ze względu na tę dwutorową politykę koszty rosyjskiej agresji na Ukrainę nie były aż tak znaczące. Rosja oczywiście odczuła koszt sankcji, które nałożył na nią Zachód, ale osiągnęła przy tym pewne zyski polityczne, mowa o de facto zablokowaniu w tym momencie wejścia Kijowa do NATO. W związku z tym koszt był dla niej akceptowalny – zaznaczył analityk.

Jeśli Zachód nie zmieni swojej polityki wobec Rosji, można spodziewać się eskalacji, w pierwszym rzędzie na granicach Ukrainy.

***

Więcej o celach Rosji i założeniach jej polityki wobec Zachodu, ryzyku rosyjskiej agresji na Ukrainę, a także o sytuacji w Donbasie i mechanizmie porozumień mińskich - w rozmowie. W wywiadzie także odpowiedź na to, co należy zrobić, by zapobiec eskalacji rosyjskiej agresji.

***

PolskieRadio24.pl: Na granicy Ukrainy Rosja od miesięcy gromadzi wojska. W związku z tym w ostatnich tygodniach widzimy szereg ostrzeżeń pod adresem Rosji ze strony NATO, USA. Rosja nie kryje agresywnych planów wobec Ukrainy. Jakie są jej cele w tym przypadku?

Dr Daniel Szeligowski (Polski Instytut Spraw Międzynarodowych): Rosja ma dwa główne cele. Priorytetem jest odtworzenie tzw. strefy uprzywilejowanych wpływów na obszarze poradzieckim. Chodzi głównie o odzyskanie kontroli nad Ukrainą, którą Rosja utraciła po 2014 roku. Celem numer dwa jest utworzenie w Europie Środkowej, czyli na wschodniej flance NATO, strefy buforowej,  zdemilitaryzowanej.

Te dwa cele Rosja chce osiągnąć przede wszystkim drogą polityczną. Chciałaby w tej sprawie negocjacji z Zachodem, zwłaszcza ze Stanami Zjednoczonymi. O to dokładnie chodzi w propozycji Putina – gwarancje nierozszerzania się NATO na wschód oznaczają de facto pozostawienie Ukrainy samej sobie, czyli w rękach rosyjskich, a zobowiązanie do nierozmieszczania znaczących sił NATO na wschodniej flance Sojuszu jest de facto stworzeniem w Europie Środkowej strefy buforowej i podstawą do wycofania stąd wojsk amerykańskich.

Ruchy wojsk rosyjskich, które obserwujemy wokół granicy ukraińskiej, to oczywiście próba podbicia stawki przed ewentualnymi negocjacjami ze Stanami Zjednoczonymi.

Rosja nie jest mocarstwem o sile tak znaczącej jak choćby Chiny, by zasiąść za stołem rozmów z USA jak równy z równym. Odwołuje się więc do swojego potencjału szkodzenia – tworzy problemy, a następnie oferuje ich rozwiązanie, wzmacniając swoją pozycję negocjacyjną. Ukraina jest jednym z przykładów, ale są też inne, jak rosyjskie zaangażowanie na Bliskim Wschodzie. Innymi słowy, Rosja oferuje, że nie zaatakuje Ukrainy, jeśli Zachód się ugnie.

Jeśli Moskwie nie uda się osiągnąć tych celów drogą negocjacji i okaże się, że Zachód utrzyma jednolite stanowisko wobec Rosji, to na stole, jako scenariusz B lub C, jest oczywiście opcja militarna, czyli ataku na Ukrainę.

Takie zagrożenie jest jak najbardziej realne i jest najwyższe od 2015 roku.

Dlaczego to zagrożenie jest obecnie tak wysokie?

Jest szereg czynników, które zmieniają rosyjską kalkulację zysków i strat, przy czym z rosyjskiego punktu widzenia jest to zmiana na lepsze. Rosja uważa, że w tym momencie otwiera się pewne okno możliwości

Z jednej strony na tę kalkulację wpływają czynniki zewnętrzne. Pandemia koronawirusa sprawia, że wspólnota transatlantycka skupia się głównie na sytuacji wewnętrznej. Sztuczny kryzys na granicy polsko-białoruskiej absorbuje uwagę NATO. Z kolei wycofanie się USA z Afganistanu Moskwa postrzega jako dowód na słabnącą pozycję Stanów Zjednoczonych na arenie międzynarodowej.

Z drugiej strony są czynniki wewnętrzne – głównym z nich są najwyższe w historii rosyjskie rezerwy walutowe. Jeżeli zatem kiedyś Rosja miałaby się narazić na dodatkowe koszty w postaci kolejnych zachodnich sankcji – to najlepiej teraz. Zwłaszcza, że ceny surowców energetycznych są bardzo wysokie, w związku z czym budżet rosyjski notuje wpływy.

Do tego dochodzi jeszcze sytuacja wewnętrzna na Ukrainie, czyli działania prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który coraz śmielej poczyna sobie wobec samej Rosji i środowisk prorosyjskich na Ukrainie. To może skłaniać prezydenta Władimira Putina do przekonania, że Rosja traci na Ukrainie grunt pod nogami, a więc należałoby dokonać prewencyjnego uderzenia, by ten niekorzystny dla Kremla trend zatrzymać.

Czytaj także:

Pojawiają się ostatnio refleksje analityków, które wskazują na to, że bilans kosztów agresywnych działań dla Rosji mimo wszystko jest pozytywny. W związku z tym Moskwa eskaluje kryzysy dalej i wytwarza nowe. To jej się po prostu opłaca, rośnie w siłę, modernizuje wojsko, nagromadziła rezerwy – zauważają analitycy. Doszliśmy do niebezpiecznego punktu, gdy Rosja wyciągnęła broń i grozi. Polityka powstrzymywania Rosji widać nie dobrze działała, Rosja jeszcze bardziej się rozzuchwaliła.

Polityka powstrzymywania Rosji była zawsze „na pół gwizdka”. Z jednej strony Zachód był zmuszony zareagować w odpowiedzi na aneksję Krymu, rosyjską agresję na Ukrainie, ale z drugiej strony wcale nie miał wielkiej ochoty tego robić.

Przez ostatnie lata mieliśmy do czynienia z polityką dwutorową. Świetnym przykładem są Niemcy, które były główną siłą napędową, jeśli chodzi o utrzymanie polityki sankcji w Unii Europejskiej, ale z drugiej strony były przecież też jednym z głównych motorów unijno-rosyjskiego zbliżenia.

Rosja korzysta z takiej dwutorowej polityki Zachodu, starając się pogłębiać podziały między państwami UE i NATO, wyłuskiwać te, które są bardziej skłonne do współpracy z Rosją, a uderzać w te państwa, które opowiadają się za twardszą polityką wobec Kremla.

Stąd też sztucznie wywołany kryzys na granicy polsko-białoruskiej, który miał uderzyć w dwa państwa na froncie unijnej polityki wobec Rosji, w Polskę i Litwę.

Ze względu na dwutorową politykę Zachodu koszty rosyjskiej agresji na Ukrainę nie były aż tak znaczące. Rosja oczywiście odczuła koszt sankcji, które nałożył na nią Zachód, ale osiągnęła przy tym pewne zyski polityczne, mowa o de facto zablokowaniu w tym momencie wejścia Kijowa do NATO. W związku z tym koszt był dla niej akceptowalny.

Jeśli Rosja uzna, że mimo wszystko Ukraina zbliża się coraz bardziej do NATO, ten rachunek zysków i strat będzie się stopniowo zmieniał i z rosyjskiego punktu widzenia nawet poniesienie większych kosztów w postaci nowych sankcji wciąż może być opłacalne.

Nasuwa się pytanie, co może zatem się wydarzyć, i czy jesteśmy w stanie najgorszym scenariuszom zapobiec? Są doniesienia o planowanym spotkaniu Władimira Putina i Joe Bidena, Władimir Putin ogłosił zaś, że chce utworzenia strefy buforowej w naszym regionie. Co z tego wszystkiego może wyniknąć, co można zrobić, by Rosja nas nie szantażowała? Teraz już Moskwa właściwie celuje do tego regionu z bronią w ręku.

Kluczowa z punktu widzenia Zachodu jest zmiana wspomnianej przeze mnie rosyjskiej kalkulacji zysków i strat. Chodzi o takie podniesienie kosztów rosyjskiej agresji na Ukrainę, by były one znacznie wyższe niż potencjalne zyski Moskwy z użycia siły.

Te kalkulacje można zmienić na dwa sposoby, najlepiej wdrażając oba jednocześnie. Z jednej strony należy wyraźnie zasygnalizować, że potencjalny atak Rosji na Ukrainę będzie się wiązał z nowymi sankcjami wobec Kremla. Rzecz jasna trzeba być gotowym by tego słowa dotrzymać, bo Rosja może powiedzieć "sprawdzam", eskalując najpierw sytuację w Donbasie i analizując reakcję społeczności międzynarodowej.

Z drugiej strony trzeba koniecznie dozbrajać Ukrainę i pomagać budować jej własny potencjał obronny. To sprawi, że ewentualny rosyjski atak na Ukrainę będzie kosztowny nie tylko finansowo, ale także w wymiarze militarnym. Będzie wiązał się ze stratami bojowymi.

Władimir Putin stwarza pozory człowieka szalonego i nie myślącego racjonalnie, w gruncie rzeczy jednak skrupulatnie kalkuluje zyski i straty, stara się ograniczyć ryzyko porażki. Więc gdy natrafi na zdecydowaną odpowiedź Zachodu, prawdopodobnie nie zdecyduje się na opcję militarną. Aneksja Krymu w 2014 roku była przykładem tego, że Putin działa ostrożnie – Kreml antycypował wysokie zyski, a przy tym niewielkie koszty, bo był przekonany, że Zachód nie zareaguje. W zasadzie Putin się nie pomylił.

To prawda. Zachód jednak, mam wrażenie bagatelizuje to ryzyko, czy nawet je toleruje, ale też logiczne byłoby to, że Rosja powinna deeskalować, wycofywać się ze swoich grabieży. Tymczasem Putin eskaluje dalej kryzysy, choć działa po cichu, tak jakby się nie stało, czasem i udaje, że "wcale go nie ma na Krymie". Po cichu nagromadził ogromne ilości wojsk u granic Ukrainy, wedle map i diagramów udostępnionych przy okazji wywiadu Kyryło Budanowa dla "Military Times”", widać, że w tym roku od wiosny przebywa tam jeszcze więcej żołnierzy niż w pierwszych miesiącach roku, co najmniej o jedną trzecią lub jedną czwartą. Takie ilości wojsk, około 100 tys., zwłaszcza w przypadku państwa, które deklaruje agresywne zamiany wobec Ukrainy – to coś wydawałoby się niedopuszczalnego. To jakby ktoś przez cały rok celował do kogoś z broni. A Rosja posuwa się ciągle dalej, zaczął się kryzys na naszej granicy, Putin wysunął postulaty ws. utworzenia strefy wpływów…

Putin podbija stawkę krok po kroku. Może to jednak robić, ponieważ nie spotyka się ze zdecydowanym oporem.

Na Kremlu zresztą dość trafnie rozpoznają sytuację: rozumieją, że na Zachodzie wśród wielu państw NATO nie ma chęci do konfrontacji z Rosją i tak naprawdę wielu członków Sojuszu przystałoby na rosyjską ofertę porozumienia się w sprawie nowej architektury bezpieczeństwa w Europie.

Innymi słowy, wiele państw NATO z chęcią zostawiłoby Ukrainę w rosyjskiej strefie wpływów, by zyskać spokój i wrócić do interesów gospodarczych z Rosją.

W rozmowach dotyczących potencjalnych negocjacji Rosji z Zachodem zapomina się jednak najczęściej o podmiotowości samej Ukrainy. O tym, że Ukraina, wbrew temu, co sądzą na Kremlu, nie jest "klientem Stanów Zjednoczonych" i nie jest w pełni uzależniona od zachodniego wsparcia. Paradoksalnie, im mocniej Putin naciska na Zachód, by nie współpracował z Ukrainą w sensie militarnym, tym bardziej Kijów rozwija własny przemysł obronny i usamodzielnia się w wymiarze wojskowym. Ale na Kremlu mają obsesję na punkcie Ukrainy, nie ma tam trzeźwego osądu co do ukraińskiej sytuacji wewnętrznej. Moskwa widzi Ukrainę tylko przez pryzmat USA.

Tymczasem nastroje ukraińskie zmieniają się po 2014 roku w jednym tylko kierunku – społeczeństwo coraz bardziej opowiada się za zdecydowanym podejściem wobec Rosji, nawet za tym, by negocjacje z Rosją zerwać, jeśli zajdzie taka konieczność i konflikt w Donbasie zamrozić. Jest za tym, by w zasadzie obrać scenariusz podobny do niemieckiego po II wojnie światowej, czekać na dogodny moment w przyszłości, w którym możliwe będzie odzyskanie pełnej kontroli nad Donbasem, analogicznie do zjednoczenia NRD i RFN. Tego postulatu póki co żaden czołowy polityk ukraiński publicznie nie przedstawi – wyjątkiem był Wadym Prystajko, były minister spraw zagranicznych, obecnie ambasador Ukrainy w Wielkiej Brytanii. Jednak w kuluarach jest on omawiany coraz częściej. Tak naprawdę, obecna sytuacja izolacji terytoriów okupowanych jest w pewnym sensie realizacją takiego właśnie scenariusza. Niestety, pełne zawieszenie broni w Donbasie nie jest możliwe bez zgody Rosji, chociaż doszło do ograniczenia działań zbrojnych w porównaniu z latami 2014 i 2015.

Zresztą żadne z rosyjskich żądań nie jest akceptowane przez ukraińskie społeczeństwo, a już zwłaszcza wpisanie do ukraińskiej konstytucji tzw. specjalnego statusu dla Donbasu. Narzucenie Ukrainie siłą takiego rozwiązania doprowadziłoby co najmniej do kryzysu politycznego. Prezydent Wołodymyr Zełenski jest świadomy, że reforma konstytucyjna w oparciu o porozumienia mińskie byłaby końcem jego prezydentury. To samo szybko zrozumiał też były prezydent Ukrainy Petro Poroszenko. Słusznie, bo porozumienia mińskie nigdy by nie doprowadziły do trwałego pokoju na Ukrainie. Przyniosłyby więcej szkody niż pożytku.

Co myśleć o tym, że prezydent Ukrainy stara się doprowadzić do rozmów z Moskwą? Czy to jeden z elementów szerszego planu deeskalacji np. strony zachodniej?

Ta idea nie jest nowa, bo przecież Ukraińcy od dawna rozmawiali z Rosjanami, choćby w formacie Andrij Jermak – Dmitrij Kozak. Rozmowy te nie doprowadziły jednak do porozumienia, bo Rosja wcale nie jest zainteresowana rozwiązaniem kompromisowym, lecz wzięciem pod kontrolę całej Ukrainy. Więc nawet gdyby doszło do wznowienia dwustronnych rozmów Moskwy i Kijowa, to nie przyniosą one żadnego postępu.

W tym momencie jedyny możliwy postęp w kwestii Donbasu to ograniczenie suwerenności Ukrainy. Nie jesteśmy w stanie wymusić na Rosji wycofania się z Donbasu i pokojowego uregulowania sytuacji. Zachód musi zrozumieć, że wojna rosyjsko-ukraińska to kwestia długoterminowa i żadnego rozwiązania na skróty nie da się znaleźć. Nie ma nic takiego, co zaspokoiłoby ambicje Rosji wobec Ukrainy – chyba żeby oddać jej samą Ukrainę.

W związku z czym należy przyjąć długoterminowe podejście wobec Ukrainy i Rosji, które opierałoby się na założeniu, że celem Zachodu jest uniemożliwienie Rosji podporządkowania sobie Ukrainy.

W ostatnim czasie Rosja pogrzebała też format normandzki.

Wszelkie formaty negocjacyjne, czy to normandzki, czy miński, czy rozmowy dwustronne to kwestia drugorzędna. Kluczowy jest rezultat, a nie środek jego osiągnięcia – celem Zachodu i Ukrainy jest zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej, celem Rosji odzyskanie kontroli nad Ukrainą. Te cele nie są ze sobą kompatybilne i nie ma złotego środka.

Z punktu widzenia Rosji formaty też są kwestią drugorzędną. Format normandzki nie przyniósł spodziewanego efektu, więc Moskwa odsunęła go na bok. Gdy Rosjanie dojdą do wniosku, że format miński do niczego nie prowadzi – też go zmarginalizują.

Obecnie Rosja jest przekonana, że największy potencjał tkwi w dwustronnych negocjacjach ze Stanami Zjednoczonymi. Dlatego mamy do czynienia z ruchami wojsk i ofertą Władimira Putina, skierowaną właśnie do USA. Putin wie, że część administracji Bidena chce się porozumieć z Moskwą, by móc skupić się na rywalizacji z Chinami, i chce to wykorzystać.

To jest już chyba ostatni moment, kiedy należy podjąć odpowiednie działania, bo szantaż i agresja Putina stale eskalują. Jesteśmy, jak się wydaje, w bardzo niebezpiecznym momencie historii. Odpowiednia reakcja Zachodu jest kluczowa.

Należało to zrobić już dużo wcześniej, wiele lat temu. Nie zrobiono tego, bo część wspólnoty transatlantyckiej, wskażę tutaj na Niemcy i Francję, ale i kilka innych państw NATO i UE, żyje iluzjami wobec Rosji.

Państwa te żywią złudne nadzieje, że pewnego dnia Władimir Putin zrozumie, co tak naprawdę jest dla niego dobre, niejako opamięta się. I że Rosja tak naprawdę działa w dobrej wierze, ale jest prowokowana, popychana do agresywnych działań. No i że to zawsze Zachód musi pierwszy wyciągnąć rękę.

Ta zachodnia kultura dialogu tylko otwiera Rosji nowe pola do działania. Skłania Putina do przekonania, trafnego zresztą, że wystarczy czekać, a na Zachodzie zawsze znajdzie się ktoś chętny do rozmów i ustępstw. Jeśli nie dziś, to jutro.

Jednak Putinowi bardzo często zdarza się przelicytować, zatem istnieje możliwość, iż podbije stawkę tak wysoko, że nawet zwolennicy dialogu z Rosją nie będą mieli wyjścia i będą musieli zgodzić się na ostrzejszą politykę wobec Rosji.

Pytanie, czy otwarty szantaż Moskwy otworzy oczy tym państwom, które utrzymują, że Putin działa w dobrej wierze i czy odpowiednia odpowiedź będzie możliwa. Jeśli nie będzie, sprawy mogą przyjąć bardzo zły obrót. Może to oznaczać katastrofę dla tego regionu. Trzeba zatem wprowadzić sankcje, by Rosja deeskalowała sytuację, i wzmocnić obronność regionu. Co robić, by Moskwa nie posuwała się jeszcze dalej?

To, z czym liczy się Moskwa, to siła militarna. A z rosyjskiego punktu widzenia siła militarna równa się Stany Zjednoczone. Na Kremlu nikt nie ma wątpliwości – w przypadku ataku na Ukrainę nie pomogą jej przecież Niemcy, którzy od lat odmawiają nawet niewielkich dostaw broni, a niemiecki przemysł zbrojeniowy trzyma się z dala od ukraińskich przedsiębiorstw, bo boi się utraty rynku rosyjskiego.

Włodarze na Kremlu będą obserwować zatem przede wszystkim reakcję Stanów Zjednoczonych. Jeżeli ta reakcja będzie stanowcza, będą wiarygodne sygnały, że Amerykanie, np. we współpracy z Wielką Brytanią, zdecydują się przekazać Ukrainie dodatkową broń, dodatkowe wsparcie szkoleniowe, to rosyjska kalkulacja zysków i strat będzie znów się zmieniać, tym razem na rosyjską niekorzyść.

Jeżeli jednak nie będzie zdecydowanej reakcji – Rosja bez wątpienia będzie nadal podbijać stawkę. Koszt utrzymywania rosyjskich wojsk w gotowości bojowej w pobliżu granicy z Ukrainą jest niewielki, a zysk jest duży, bo zawsze można liczyć na to, że ktoś na Zachodzie się wystraszy i będzie skłonny podjąć rozmowy.

Co więcej, dzięki temu, że Moskwa tworzy atmosferę zagrożenia wokół Ukrainy, pewne rozwiązania, które normalnie byłyby trudne do przyjęcia dla Zachodu, na przykład w sprawie nieformalnego wykluczenia członkostwa Ukrainy w NATO, albo presji na Ukrainę w sprawie porozumień mińskich, teraz można przedstawić opinii publicznej jako mniejsze zło. Bardzo łatwo dać się uwieść iluzji, że uratowało się pokój, zwłaszcza, jeśli robi się to czyimś, a nie własnym kosztem.

***

Z dr. Danielem Szeligowskim rozmawiała Agnieszka Marcela Kamińska, PolskieRadio24.pl