Od czasu, gdy armia obaliła związanego z islamistami prezydenta Mohammeda Mursiego, tłumy ludzi, świętujące zmianę władzy zbierają się każdego popołudnia i wieczoru na placu Tahrir. Zwolennicy Bractwa Muzułmańskiego gromadzą się z kolei na północy Kairu w Nasr City, przy meczecie Rabaa Adhawiya.
foto: Wojciech Cegielski
Odwiedzanie z mikrofonem obu tych miejsc stało się codziennym nawykiem. Szybko jednak wyzbyłem się złudzeń, że usłyszę od kogoś coś mądrego i wyważonego. „To są zbrodniarze, to zamach stanu“ – słyszę od zwolennika Bractwa Ahmeda, młodego prawnika z Suezu, który przyjechał do Kairu, by wspierać „swojego“ prezydenta. „To jest święto demokracji, dziękujemy armii, że postąpiła zgodnie z zasadami demokracji“ – tak na placu Tahrir mówi z kolei Omar. Gdy pytam o dialog z drugą stroną, rozmówcy sprawiają wrażenie, jakby nie zrozumieli pytania.
Wśród zachodnich dziennikarzy w Kairze już pierwszej nocy po obaleniu Mursiego rozgorzały dyskusje. „Armia uznała, że czas wymienić rządzących, a tłumy na Tahrir nazwały to demokracją“ – mówił mi jeden z dziennikarzy. Inni nie mogli zrozumieć karnawałowego nastroju panującego na Tahrir po „wojskowym puczu“.
Bo nowy Egipt trudno jest zrozumieć. Podziały na zwolenników islamistów i świeckiej opozycji rosły od wielu miesięcy i zostały ostatecznie przypieczętowane 30 czerwca, kiedy miliony wyszły na ulice Kairu, Aleksandrii czy Suezu. Każda ze stron uważa, że ma rację i wyklucza ustępstwa lub rozmowy z przeciwnikiem. Co więcej, trudno nie zgodzić się z Braćmi, że odsunięcie Mursiego od władzy nie miało zbyt wiele wspólnego z demokracją. Trudno równocześnie nie zgodzić się z opozycją, że większość Egipcjan naprawdę chciała odsunięcia Mursiego.
W tych dniach w Egipcie trudno pracuje się nie tylko dziennikarzom, którzy z masy wzajemnych pomówień i oskarżeń obu stron starają się wyciągnąć esencję i prawdę. Niełatwą sytuację mają też Amerykanie. Egipcjanie, mimo otrzymywanej pomocy z Waszyngtonu, od lat byli wobec Amerykanów sceptyczni. Ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że nieufność zmieniła się w agresję.
Na placu Tahrir można było zobaczyć portrety prezydenta Baracka Obamy, przekreślone tym samym czerwonym iksem, jakim przekreślone były portrety Mohammeda Mursiego. Z kolei na demonstracjach wściekłych zwolenników Bractwa Muzułmańskiego kilkakrotnie słyszałem, że tymczasowy prezydent Adli Mansur jest ukrytym Żydem i amerykańskim agentem.
Pewnego wieczoru telewizja CNN omyłkowo podpisała demonstrację opozycji na placu Tahrir jako demonstrację islamistów. Tłum wpadł w furię, a paradoksalnie, złość skupiła się na obecnym na placu reporterze stacji Benie Wedemanie, jednym z najlepszych znawców Bliskiego Wschodu i krajów arabskich. Niewiele brakowało, a doszłoby do linczu.
Co będzie z Egiptem? Tego nikt nie wie. Pewne jest tylko, że polityczny chaos szybko nie zniknie, a Egipcjanie wciąż będą kłócić się ze sobą na ulicach. Znawcy tematu nie mają wątpliwości, że 80-milionowy kraj, którego gospodarka stoi nad przepaścią, szybko nie stanie na nog.
Wojciech Cegielski, Kair, 10.07.2013