Dee Dee Bridgewater - "Eleonora Fagan (1915-1959) - To Billie With Love From Dee Dee Bridgewater", Universal Music Polska 2010
To płyta naprawdę doskonała. Mogę się o niej wypowiadać tylko w samych superlatywach, choć korci mnie żeby znaleźć w niej jakąś skazę. "To Billie with love..." to kolejny z krążków – hołdów złożony przez jedną z najlepszych współczesnych wokalistek jazzowych. Dee Dee Bridgewater "wspominała" już w ten sposób Ellę Fitzegerald, Horece’a Silvera i... Billie Holliday. Tak, tak, kto dziś pamięta, że już ponad dwadzieścia lat temu Dee Dee śpiewała piosenki Lady Day w spektaklu wystawianym w stolicach Wielkiej Brytanii i Francji? Która jazzowa wokalistka ich jednak nie śpiewała? Jej utwory, jak i odwoływanie się do jej twórczości, to dziś "jazda obowiązkowa". Czasami do znudzenia, do zaśpiewania słuchaczy. A ważne jest przecież, by znany utwór tak zaśpiewać, tak na niego wpłynąć, tak go przez siebie przepuścić, by wyszło z niego hybryda nowego ze starym. I taka właśnie jest najnowsza płyta Dee Dee. Jest tu wszystko i spokój i cisza, emocje kontrastują z krzykiem, muzycznymi spazmami, łatwo odczytywalnym bólem. Ekspresywność Bridgewater jest naprawdę wielka. Jeśli dobiera się do swojego quartetu takich mistrzów jak: James Carter na saxie i klarnecie, Christian Mc Bride na basie, to wiadomo, że nie będą oni tylko panami przygrywającymi do wokalu. Ich gra, jej głos, duch Lady Day, który spowija tę produkcję, wszystko to sprawia, że ciągle nie mogę wyjść z zachwytu.
Olga Spasojewska
Paul Motian Trio "Lost in a Dream", ECM 2010
Dzieło Paula Motiana to w moim odczuciu esencja tego co moglibyśmy nazwać estetyką ECM. Człowiek z wielkim doświadczeniem, umiejętnościami i kompozycyjnym talentem. Gra w trio stała się jego znakiem rozpoznawalnym. A nie jest to typowe połączenie pianina z kontrabasem i perkusją. W ostatnich latach to właśnie płyty nagrane z saksofonistą Johnem Lovano i gitarzystą Billem Frisselem wyznaczały nowe trendy. Muzyka rozpięta pomiędzy delikatnością i drapieżnymi free jazzowymi zrywami. Improwizacje i zwarte, intrygujące struktury. Na najnowszym krążku "Lost in a Dream" takie podejście nie uległo zmianie, mimo że przeobrażeniu uległ skład. Tenor przeszedł w ręce Chrisa Pottera, a uzupełnia go Jason Moran na fortepianie. Wydaje mi się, że taka odmiana była Motianowi potrzebna, gdyż poprzednie trio powiedziało już chyba wszystko co miało do powiedzenia. Nowe siły to muzycy najwyższej światowej klasy, liderzy w swoich kategoriach instrumentów. Takie płyty jak "Lost..." to prawdziwa muzyczna przygoda. Imponuje wielość aspektów, rozbudowa tematy, świetne porozumienie, złożone kompozycje. Płyta poetycka, nieśpieszna, choć momentami drapieżna, jej lider odpowiednio rozkłada napięcia i akcenty, spaja grę kolegów. Motian – legenda perkusji, dobrze czuje się w XXI wieku.
Mieczysław Burski
Dhafer Youssef - "Abu Nawas Rhapsody", Universal Music Polska, 2010
Nagrany dwa lata temu album "Glow" Dhafera Youssefa z gitarzystą Wolfgangiem Muthspielem – w moim odczuciu nie zyskał rozgłosu na jaki sobie zasłużył. Stanowił on pełną prezentację możliwości obu muzyków. "Abu Nawas Rhapsody" to kontynuacja myśli Tunezyjczyka, który czasowo zarzuca konwencję nu – jazzową i idzie głębie w fusion i word music, tym razem intensywniej korzystając z instrumentów akustycznych. Może dzięki temu przestanie być dla dużej części polskiej publiczności tylko muzykiem, kojarzonym z uczestnictwa na płycie Anny Marii Jopek? Przecież to tylko skromny element pracy artysty, który od początku lat 90. kształtuje scenę nowoczesnego, eklektycznego jazzu w Europie. "Abu Nawas Rhapsody" to płyta wyważona, która melancholijnego posmaku nabiera dzięki grającemu na arabskiej lutni – oud – liderowi (piękne solo w Interl'Oud,), świetnie współbrzmiącej z romantycznymi dźwiękami wydawanymi przez pianino Tigrana Hamasyana. Efektem jest przeniesienie się w bliskowschodnie klimaty, równoważone przez przebrzmiewający tu i ówdzie śródziemnomorski folk. Kilka utworów – to delikatne ballady – usypiacze, na których bryluje charakterystyczny głos Youssefa. Jego barwa potrafi łapać za serce – taki bliskowschodni wyciskacz łez. Płyta o wiele bardziej jazzowa niż poprzednie albumy artysty, choć basista Chris Jennings i perkusista Mark Guiliana pełnią tylko funkcje pomocnice.
Olga Spasojewska
Bobby McFerrin -"VOCAbuLarieS", Universal Music Polska, 2010
Jeśli zatrudnia się do nagrania płyty ponad 50 solistów z różnych stron świata, realizujących się w krańcowo różnych gatunkach muzycznych, jeśli tworzy się z nich orkiestrę, rozpisuje wokale na kilkanaście języków i pracuje nad materiałem siedem lat – to znaczy, że mamy do czynienia z projektem wyjątkowym. Kto zna Bobbiego McFerrina ten wie, że to nie tylko niekonwencjonalny wokalista, świetny improwizator, showman, znawca muzyki, ale także bardzo pracowity człowiek. Kumulacja tylu aspektów – to wielka siła uderzeniowa, która staje przed słuchaczem – gdy ten po raz pierwszy uruchomi płytę "VOCAbuLarieS". Nie jest to płyta jazzowa, w zasadzie nie jest możliwe przyporządkowanie jej jakiemukolwiek gatunkowi. Najwięcej znajdziemy na niej odniesień do muzyki Afryki, ale to dopiero wierzchołek potężnej góry stylów i gatunków, która stopniowo się przed nami odkrywa. Spotykamy więc etniczne odnośniki do wielu odległych sobie kultur, klimaty rozciągają się od klasyki, poprzez bluesa, gospel, R'n'B, soul i pop lat 70. i 80. Istna Wieża Babel, zarówno stylów, jak i języków (wśród nich znajduje się też język wymyślony przez samego Bobbiego). Pomysłodawca projektu schodzi w tym muzycznym tłumie na drugi plan, staje się dyrygentem, coachem, tej wielkiej międzynarodowej drużyny. Dla mnie to takie "Don’t Worry, Be Happy!" rozpisane na multum głosów i języków!
Mieczysław Burski