Roy Campbell: Fis jest niebieskawo-zielone

Ostatnia aktualizacja: 12.10.2009 16:18
Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości co do pozycji Roy’a Campbella w świecie muzyki improwizowanej, może posłużyć się najprostszą, ale skuteczną metodą – spojrzeć na dyskografię artysty.

Z archiwalnych Rozmów Improwizowanych:

Lista grup z trębaczem w składzie jest imponująca i nie są to bynajmniej mniej lub bardziej przypadkowe projekty poboczne (z całym szacunkiem i sympatią dla projektów pobocznych), ale najważniejsze zespoły muzyki ostatnich dziesięcioleci. A zatem: Muntu Jemeela Moondoca, liczne zespoły Williama Parkera i Matthew Shippa, Tentet Brötzmanna, Spiritual Unity Marca Ribota. Do tego Yo La Tengo, Spring Heel Jack i Mike Ladd. O własnych grupach Cambella nawet nie wspominamy. Oprócz trąbki gra na flecie, śpiewa, para się aktorstwem i organizuje festiwale. Doprawdy – jest o co zapytać.

Z Royem Campbellem rozmawiamy w klubie Alchemia po krakowskim koncercie formacji Nu Band.  
 

Płyta zespołu Nu Band "The Dope and the Ghost" jest chyba pierwszym albumem z twoim udziałem wydanym przez polską wytwórnię…

To prawda, ale nie jest to pierwsza ani jedyna płyta Nu Band. Najnowszy materiał właśnie czeka na wydanie, a nasze albumy wydały już portugalski label Clean Feed i niemiecki Konnex.  

Pamiętasz początki zespołu Nu Band?

Jasne. Pewnego dnia zadzwonił  do mnie Lou Grassi i powiedział: „Załóżmy zespół!”. Marka Whitecage’a znałem od lat, graliśmy razem w big bandzie Saheba Sarbiba (był to zespół założony w początkach lat 80, niesamowita mieszanka różnych kultur). Zaproponowałem Grassiemu, aby dołączył do nas Mark. On z kolei zarekomendował Joego Fondę, którego osobiście wcześniej nie znałem. Obaj zgodziliśmy się na nasze propozycję, rozpoczęliśmy próby i dalej poszło jak z płatka.  

Nu Band działa już  20 lat. Co się zmieniło w funkcjonowaniu grupy od początku jej powstania do dzisiaj?  

Prowadzę własne zespoły od przeszło ćwierć wieku. Nu Band jest wyjątkowy, bo możemy nie grać ze sobą przez długi czas, ale kiedy się spotykamy, zawsze dzieje się coś nowego. Muzyka muzyką, ale to duch zespołu jest najważniejszy. Wiele lat temu uwielbiałem słuchać Modern Jazz Quartet. Od kiedy sam zostałem liderem, staram się postępować jak oni – dbać o rozwój zespołu i odpowiedniego ducha. I wiecie co? Nu Band go ma. Podobnie jest w moich grupach Pyramid Trio i Other Dimensions In Music.

Wiemy, że wszyscy członkowie Nu Band komponują na potrzeby tej grupy. Czy zespół ma jakiegoś lidera?

Wszyscy jesteśmy liderami. Problem ego nie istnieje w tym zespole. Wszyscy piszemy muzykę dla Nu Band – Mark, Lou, Joe i ja. Ego? Nie w tej grupie.  

Na płycie dla Not Two nie tylko grasz na trąbce, ale także śpiewasz.

Zgadza się. Od dawna sporo śpiewam.

No tak, słyszeliśmy nawet na koncercie w Alchemii. Jedna z twoich introdukcji była wręcz studium techniki wokalnej, stosowanej przez dawnych trębaczy…

Musicie wiedzieć,  że inspirowali mnie tacy trębacze jak Marvin „Hannibal” Peterson czy Louis Armstrong, którego widziałem na żywo w 64 albo 65 roku. Zaliczyłem też koncerty „Cootiego” Williamsa, Roy’a Eldridge’a i Eda Lewisa, który grał w pierwszym big bandzie Dizzy’ego Gillespiego. Kto jeszcze… Joe Wilder, z którym miałem okazje grać, mój nauczyciel Dick Vance, który w wieku 21 lat został pierwszą trąbką u samego Fletchera Hendersona. W mojej grze słychać wpływy wszystkich tych gości. Czy komuś się to podoba, czy nie – jestem głęboko zakorzeniony w tradycji.

Herb Robertson jest zdania, że trębacze śpiewają podczas koncertu, aby dać  wytchnienie swoim wargom.  

Roy odpowiada śpiewająco:

Nie zgadzam się z tą filozofią. Ja śpiewam jak Louis!  

Tak naprawdę śpiewam od dawna. Mam w repertuarze wiele utworów R&B z kręgu wytwórni Motown. Lubię też rap. Pewnego dnia powiedziałem do Lou: „Wiesz co, mam pomysł. Zróbmy jakiś utwór traktujący o raperach i naszej muzyce”. I Lou natychmiast napisał taki numer, jeśli z nim pogadacie, z pewnością z chęcią wam o tym opowie.  

Wziąłeś  też udział w nagraniu hip hopowego albumu – mamy na myśli naszą ulubioną „Negrophilię” Mike’a Ladda.  

No tak, zagrałem w projekcie Mike’a. Dla mnie wzorem jest grupa Last Poets. Poets byli sławni na długo przed pojawieniem się rapu, w końcu lat 60. i początkach 70. Niestety większość raperów nie wiem, kim są Last Poets. Ja również jestem raperem, tylko takim… pokątnym. Rap jest równie istotną formą sztuki współczesnej, jak, powiedzmy, jazz. Grałem z Mike’iem Laddem, grałem też z gościem o ksywce LP... Nie ma dla mnie różnicy między jazzem a hip hopem. Posłuchaj uważnie, a na pewno odkryjesz w hip-hopie jazzowe rytmy…

Kiedyś powiedziałem jednemu takiemu od etykietek: „Nie ma muzyki old school, nie ma muzyki new school – jest muzyka”.  

Zacząłeś  grać na fortepianie, potem chwyciłeś  za skrzypce, później był jeszcze flet, aż wreszcie pojawiła się trąbka…

Tak, do dzisiejszego dnia pozostała moim głównym instrumentem. Mój tata był trębaczem, grał nawet z Ornettem Colemanem, jeszcze zanim Ornette stał się sławny. W zasadzie to chciałem być saksofonistą, ale sprawy tak się potoczyły, że w końcu chwyciłem za trąbkę. Miałem wtedy 16 lat. Widywałem w tamtych czasach Lee Morgana i Woody’ego Shawa, którzy grali w klubach w mojej okolicy. Trąbka chyba była mi pisana i nie zostałem saksofonistą. Dzisiaj cieszę się z tego, bo inaczej przez całe życie próbowałbym doścignąć Trane’a. A na trąbce znalazłem swój własny głos.  

Powiedziałem, że ostatnia płyta Nu Band jest jedynym albumem z tobą w składzie wydanym w polskiej wytwórni. Odwołuję to, bo właśnie przypomniałem sobie nagranie Jameela Moondoca z festiwalu Jazz Jamboree, chyba z 1981 roku…

Tak, gram z Jemeelem od 1978. Zjeździliśmy razem kawał świata.  

I jak było?

Wszystko zaczęło się od mojej współpracy z Kenem McIntyre… Mieliśmy zwyczaj rozpoczynania prób o godzinie 9 w sobotni poranek. Grałem również z ludźmi z kręgu Heritage Music Ensemble oraz z Carlosem Garnettem, nagraliśmy nawet płytę zatytułowaną Cosmos Nucleus. Ale nie o tym miałem mówić… Kiedy pracowałem z Kenem McIntyre, w roku 1978, chyba listopad, grałem też w zespole Williama Parkera razem z pewnym tureckim perkusistą. To była piękna muzyka. Parker polecił mnie Moondocowi i tym sposobem zagraliśmy pierwszy koncert w klubie Rashida Ali, Ali's Alley. Zaczęliśmy próbować w domu Williama Parkera. Od razu wiedziałem że to TEN zespół, momentalnie poczuliśmy między nami tę wyjątkową chemię.

Mówisz o chemii, ale jednak na przełomie lat 80-tych i 90-tych wyjechałeś ze Stanów.

To prawda. Wcześniej też byłem przez moment w Berlinie, to było na początku lat 80-tych. Od 90 to 93 roku mieszkałem i grałem w Holandii. Nieco wcześniej saksofonista Klaas Hekman napisał recenzję występu mojego tria na festiwalu w Groningen. Grałem wtedy z Williamem Parkerem i Reggiem Nicholsonem. Klaas napisał ten artykuł, bo muzyka w jakiś sposób go zafrapowała. Chciał ze mną występować, mimo że sam miał zespół, który brzmiał trochę jak Art Ensemble Of Chicago z saksofonem basowym albo jakiś skład Anthony’ego Braxtona.

Zresztą to mi się wyśniło  – około 1990 roku. Miałem sen, że dostałem list od kogoś z Europy, kto chciałby ze mną tam grać. To było chyba w czerwcu, a w lipcu zadzwonił do mnie mój dobry znajomy, saksofonista, i powiedział, że próbuje się ze mną skontaktować od dwóch miesięcy, bo ma dla mnie właśnie taki list. Kiedy go odwiedziłem, dostałem ten list, zadzwoniłem do Klaasa i zapytałem, czy trasa w Europie jest jeszcze aktualna. Powiedział że tak, i w ten sposób zahaczyłem się w Europie.

Jesteś nie tylko muzykiem, ale także (a przynajmniej bywasz) aktorem.

Aktorem byłem od zawsze. Zacząłem grać, kiedy miałem 8 czy 9 lat, w przedstawieniach szkolnych i parafialnych. Wystąpiłem też w kilku programach telewizyjnych i filmach. To chyba jakieś przekleństwo: malowałem, rysowałem, pisałem poezję, prozę i artykuły, grałem na scenie i na trąbce. W pewnym momencie młody człowiek musi sobie jednak ustawić priorytety. Więc zadecydowałem, że muzyka będzie na pierwszym planie, a reszta moich zainteresowań – w tle.

Dołóżmy jeszcze jedno zajęcie: jesteś zaangażowany w organizację festiwalu New Trumpet Music.

Wymyśliliśmy go wspólnie z Dave’em Douglasem, siedząc sobie w klubie Tonic. Dyskutowaliśmy o muzyce i stwierdziliśmy, że coś takiego jest potrzebne. Potem Dave napisał kilka maili, ja napisałem kilka maili i tak zrobiliśmy ten festiwal.

Jestem też zaangażowany w organizację  kilku innych wydarzeń, m. in. Vision Festival.

No tak, ale pytamy o festiwal New Trumpet, bo właśnie tam masz pełny przegląd tendencji, nowych trendów w podejściu do tego instrumentu.

Zestaw trębaczy jakoś tak się  ułożył, że właściwie wszyscy nasi goście byli jednocześnie kompozytorami. To, jaki styl gry reprezentują, miało dla nas drugorzędne znaczenie. Chcieliśmy stworzyć nową okazję do wyeksponowania trąbki, bo saksofoniści są wszędzie. Przyszedł czas, kiedy trębacze powinni znów stanąć w pierwszym szeregu. Jednocześnie zamierzaliśmy zaprosić trębaczy, którzy tworzą własną muzykę.

Zmieńmy temat na koniec. Podobno masz słuch absolutny...

Tak, wrodzony.

Niektórzy twierdzą,  że to nie dar, a przekleństwo. Mamy znajomą  ze słuchem absolutnym, która dostaje potwornego bólu głowy, kiedy np. ktoś w chórze fałszuje. Jak to jest? Dar czy przekleństwo?
Każdy odczuwa to inaczej. Wiecie, zacząłem słychać muzyki, kiedy miałem 3 albo 4 lata. Identyfikowałem wysokość dźwięku przez skojarzenia z kolorami. Na przykład Es było brązowe, Fis niebieskawo-zielone, H podobne, ale bardziej niebieskie, A, D i E – białe,  
B – czarne.

W domu mieliśmy rozstrojone pianino, ale uświadomiłem to sobie dopiero jakoś w czwartej klasie, kiedy zacząłem grać na flecie prostym. Później, kiedy zacząłem grać na trąbce, myślałem, że zwariuję, bo trąbka jest w tonacji B. Potrzebowałem chyba ze dwóch lat, żeby się przestawić.
Teraz już wiem, że muzyka jest dziedziną duchową i to, w jakim kluczu gra dany instrument, nie ma znaczenia. Ludzie często martwią się, że nie potrafią  zagrać sola opartego na funkcjach tak, jakby chcieli. No cóż, jeśli nie masz w sobie ducha wolności i koncentrujesz się tylko na aspekcie teoretycznym, nigdy nie będziesz naprawdę improwizował. Na warsztatach zawsze opowiadam o big-bandzie Billy’ego Eckstine’a. W tej orkiestrze grał i Miles Davis, i Fats Navarro, i Howard McGee, i Dizzy Gillespie, i Gene Ammons, i Dexter Gordon, i Bird. Czasami nawet wszyscy razem, mimo że każdy z nich miał własny styl. Tworzyli spójną całość. Eckstine mówił: „Jeśli nie potrafisz zabrzmieć jak TY, nic tu po tobie.” Każdy muzyk  musi odnaleźć swoją osobowość i brzmienie.  

Czytaj także

Jazz z prerii - rozmowa z saksofonistą Tonym Malaby

Ostatnia aktualizacja: 22.03.2009 11:38
Urodził się w Arizonie jako potomek meksykańskich emigrantów. Dziś należy do najbardziej rozchwytywanych sidemanów na Nowojroskiej scenie Downtown.
rozwiń zwiń