Terje Rypdal "Crime Scene", ECM 2010
Tym razem Terje Rypdal, nie ukrywam, jeden z moich ulubionych gitarzystów jazzowych, porządnie mnie zaskoczył. Po "Vossabrygg" z 2006, na którym wracał do grania znanego z kultowego "Bitches Brew", nie powrócił do wolniejszego, delikatniejszego brzmienia. Wprost przeciwnie, jego "Crime Scene" to album, który w ogóle w ECM nie powinien zostać wydany, choć Manfred Eicher od czasu do czasu pozwala na wydanie takich "dziwactw". Ekipa ta co z "Vossabrygg" plus Bergen Big Band pod dyrekcją Olava Dale’a. W efekcie mamy połączenie ostrego rockowego brzmienia z fusion z pod ręki McLauglina i jego Mashavisnu Orchestra, mocnym, dynamicznym funkiem i free jazzem. Ta wybuchowa mieszanka daje dobre rezultaty, krążek, który pali ręce, tyle w nim mocy i energii. Mocne, proste granie Rypdala przecina się z szalonymi adnotacjami Ståle Storløkken na organach Hammonda, a na pierwszy plan wybija się świetna trąbka Palle Mikkelborga, który improwizuje z członkami Bandu. Chwile wytchnienia lider pozostawia na budowanie atmosfery rodem z amerykańskich filmów noir, tworząc akompaniament pod dialogi ze znanych amerykańskich obrazów sensacyjnych. Brzmi to ciekawie, post rockowo – zahacza o okolice jazzowe, a gdy już na nie wpada, to na myśl przychodzi nieśmiertelne "Ascension" Johna Coltrane.
Mieczysław Burski
Artur Dutkiewicz, "Hendrix Piano", Fonografika 2010
Ciekawe kto będzie następny? Beatlesi, Grechuta? Takie pytanie zadałem sobie po raz pierwszy słysząc, że po krążku poświęconemu muzyce Niemena – Artur Dutkiewicz – postanowił oddać hołd Hendrixowi. Dodajmy, że nie pierwsza to i nie ostatnia płyta odwołująca się do twórczości tego mistrza elektrycznej gitary. W zeszłym roku nad jego twórczością pochylił się Jacek Śmietana, co wydawało się całkiem naturalną sprawą, w końcu obsługuje ten sam instrument. Tym bardziej zastanawiało mnie to, jak sobie poradzi nasz pianista z przetworzeniem go na jazzowe trio. A że dziś na język jazzu można przełożyć wiele, tak więc i jazzowy Hendrix brzmi ciekawie. W końcu jego wpływ na fusion (czy Milesa Davisa) i samą grę na gitarze zarówno w jazzie jak i w rocku, był w latach 70. sprawą kluczową. A dla Pana Artura, jego twórczość także nie jest novum, wielokrotnie grał przecież jego pojedyncze utwory podczas koncertów. Te próby generalne przed "Hendrix Piano" przydały się, by mogła zaistnieć udana transplantacja stanowiąca jedną, spójną całość. Na otwarcie, oczywiście "Voodoo Child", a później reszta hitów, które do dziś rozgrzewają nie jedną imprezę. Pod ręką Dutkiewicza Hendrix jest oczywiście bardziej romantyczny, spokojniejszy, bardziej stonowany, co oczywiście nie oznacza, że lider nie umie wykorzystywać motoryki akustycznego tria. Dlatego nie przyśniemy, bez obawy, tym bardziej, że pan Artur ma jedne z najszybszych palców wśród naszych pianistycznych mistrzów.
Olga Spasojewska
Joe Morris "Wildlife", 2010 AUM Fidelity
Kto z drogich czytelników pamięta jeszcze solowy krążek "Singularity" z 2001 roku Joe Morrisa nagrany dla AUM Fidelity? Dziś, słuchając "Wildlife", które powstało w nowym trio, słychać jak wielkie postępy poczynił. Znany ze swoich występów choćby u Williama Parkera, ten, dla wielu ekspertów, drugi po Sonnym Sharrocku gitarzysta freejazzowy, prezentuje się nam jako równie utalentowany basista. To dla tego instrumentu odłożył na jakiś czas gitarę i zabrał się za eksplorowanie nowych muzycznych przestrzeni wraz z perkusistą Lutherem Grayem i czeskim saksofonistą Petrem Cancurem. I to właśnie gra tego ostatniego najmocniej intryguje i stanowi największe wyzwanie dla słuchacza. Trio płynnie przechodzi od długich, złożonych solówek (niesamowita trzy minutowa gra solo Graya, rozpoczynająca album) poprzez stylistykę free, do groovu i hard bopu, by ponownie wrócić do punktu wyjścia i zaskoczyć nas klimatem rodem z bluesa. Usłyszymy na "Wildlife" sporo melodyjnego grania, partii natchnionych, daleko pozostawiających sztywne struktury. I mimo że sam lider oprócz dwóch dłuższych partii, stara się raczej nie narzucać zbytnio ze swymi rozwiązaniami, to jednak pełni rolę libero, trafnie realizującego nakreśloną wcześniej taktykę.
Mieczysław Burski
Ketil Bjørnstad "Remembrance", ECM 2010
Wydawnictwa ECM mają to do siebie, że w swojej zwiewności i delikatności, przedkładaniu zmysłowości nad energię, potrafią po prostu znudzić. Granica pomiędzy poetyckością przekazu, a ukołysaniem publiczności, jest często trudna do określenia. Niestety, wydaje mi się, że na "Remembrance" przeszedł ją Ketil Bjørnstad. Mimo że ciężko zarzucić krążkowi lirycznego piękna, a muzykom impresjonistycznych pejzaży, to jednak ich gra jest wydestylowana z emocji. John Christensen, świetny kontrabasista, który zna się z Bjørnstadem od prawie 40 lat, nie wychodzi poza swój podstawowy repertuar. To samo tyczy się gry pianisty, który przez każdą z jedenastu kompozycji gra podobnie, w jednej tonacji i tym samym buduję raczej muzykę tła. Melodyjne fantazje obsługującego tenor Tore Brunborg to najmocniejszy punkt tego wydawnictwa. W gruncie rzeczy, to on jest wysuwany przez kolegów na pierwszy plan, choć brak pomiędzy grą tria tego "języka" zrozumienia, dialogu, obopólnego motywowania się. Wydaje się jakby muzycy weszli z rozpisanym na role materiałem, odegrali go i po skończonej robocie po prostu wyszli ze studia. Panie Ketil, proszę sobie przesłuchać najnowszy krążek Pana kolegi ze stajni Eichera - Paula Motiana. W końcu te same instrumentarium, a jednak różnicę można poznać już po pierwszym przesłuchaniu.
Olga Spasojewska