Biały Bóg Iwony Kempy zna na wylot kwaśną przypowieść o świecie i spodniach, co ją stary Nagg starej swojej Nell w „Końcówce” Samuela Becketta opowiada dla rozweselenia. Musi ją znać. Możliwe, bardzo możliwe, że widząc, co zrobił, Biały Bóg Kempy sam kwaśność tę stworzył, nie wiadomo tylko, czy tuż po ulepieniu Adama i Ewy, czy też odczekał chwilę, powiedzmy – tysiąc lat, niczym dziecko rok po roku pocieszając się naiwną nadzieją, że wszystko jednak jakoś dobrze się ułoży na Ziemi, że zacznie się lepszy czas.
Otóż, pewien arystokratyczny Anglik potrzebował na gwałt – na Nowy Rok – wytwornych, sztuczkowych spodni. Jego osobisty krawiec, czciciel doskonałości, wziął miarę i kazał przyjść po odbiór za dni cztery. Niestety, po czterech dniach rzekł: „Sorry, niech pan przyjdzie za tydzień, tył mi nie wyszedł”. Trzeba mówić, że fiasko odbioru się powtarzało? Bo krok krawiec spaskudził, bo spieprzył rozporek, bo sknocił dziurki od guzików, bo jeszcze to źle, bo jeszcze tamto fatalnie... Wreszcie, w okolicy świąt kwietniowych, gdy dzieło było gotowe, prawie gotowe, arystokratyczny Anglik nie wytrzymał: „Goddam, Sir, nie, doprawdy to już nieprzyzwoite, to przekracza wszelkie granice! Bóg, proszę pana, w sześć dni stworzył świat. Tak, mój panie, ni mniej, ni więcej, ś w i a t! A pan, a pan przez trzy miesiące nie może się wygrzebać z moimi spodniami!” Krawiec był zgorszony. Gestem pełnym wzgardy wskazał na okno i rzekł z niesmakiem: „Ależ Milordzie! Milordzie! Niech pan spojrzy na ten świat...” Po czym, uczyniwszy gest pełen upodobania, z dumą dorzucił: „I niech pan spojrzy na te s p o d n i e!”.
Stara Nell, wpatrzona w dal – pozostaje nieporuszona. Tak powiada Beckett. I po chwili milczenia stara Nell wybucha śmiechem wymuszonym, piskliwym. Sztuczny, pusty, martwy rechot... Bo jaki inny miałby być, skoro stara Nell już chyba setny raz słyszy kwaśną przypowieść o fiasku krawca, zwanego Bogiem, i dobrze wie, że kwaśność nie przynosi ukojenia, niczego nie ocala, a dookolne ciemności pozostają niewzruszone?
Tak, najwyraźniej to Bóg Kempy ułożył historię o świecie i spodniach, aby się ludzie płonnie pocieszali bezsilną ironią. Bo ten Bóg nie ma złudzeń. Teraz – w wyreżyserowanej przez Kempę sztuce Petera Turriniego „Z miłości” – ubrany w miękki biały garnitur, siedzi w najdalszym kącie ogromnej sceny Małopolskiego Ogrodu Sztuki przy ul. Rajskiej w Krakowie. Ot, śnieżny bałwan w fotelu, człekokształtny worek mleka, mrugający kopczyk mąki. Przed nim, pod ścianami, na środku, po bokach, w świetle lub cieniu – stoły, krzesła, ławki, łóżko zasłane papuzią pościelą, a wszystko to na dnie nieogarnionej masy nieruchomego powietrza maleńkie się zdaje. I ludzie jeszcze. Jak pacynki. Na ogromnym placu Kempy przez godzinę i dwadzieścia minut będzie trochę tak jak na miejskim placu w niemej sztuce Petera Handke „Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem”. Otrą się o siebie obce sobie losy, ludzie dowiedzą się, czego dowiedzieć się nie chcieli, a na końcu wszystko zostanie, jakie było na początku, jakie było od zawsze. Ale to za chwilę. Na razie wolno podnosi się z fotela mrugający kopczyk mąki, wstaje, sapie, idzie...
Idzie? Kuśtyka raczej, wszechmogący paralityk, stara biała bieda o skulonych ramionach. Boga, co go Turrini zwie Dobrym, boli wszystko. To, jak od zawsze mają się sprawy między ludźmi na Jego świecie, najwyraźniej odbiło mu się w kościach. Łupanie, pieczenie, skurcze, trzaski, jęk kolanowej rzepki... Szkoda gadać. Kolosalny krzyż pański i znikąd pomocy. Wysiadło ciało. Wszystko wysiadło, więc wysiadła też pamięć. Kiedy ta rozklekotana Moc cudem przebrnie kilkanaście metrów, znieruchomieje w świetle i recytować zacznie pierwsze wersety Księgi Rodzaju – zacznie się jąkanie, dukanie, mordęga szukania słów kiedyś pięknych, a dziś już tylko zimnych, szarych, papierowych. Ale bełkocze Dobry Bóg, duka Początek, bo cóż innego Mu pozostało? A gdy skończy – jednym ledwo żywym gestem puści na tylnej ścianie film przedstawiający znakomity taniec człowieka. To kolejna Jego kwaśność. Bo za moment ruszą do życia pacynki. I już nie będzie tak znakomicie jak na ekranie. Będzie jak zawsze.
I na tym chętnie zakończyłbym mą opowieść. Tomasz Międzik jako Biały Dobry Bóg, ten wszechmogący paralityk, jest w swojej aktorskiej dyskrecji – dojmujący. Cały ulepiony z niedopowiedzeń, z jakichś niejasnych sekretów, cienkich uśmieszków, za którymi nie wiadomo, co się kryje – niepokoi tak, jak teatr niepokoić powinien. Międzik nakłania, ba, on zmusza do węszenia za tajemnicą. Nie w tym problem, że reszta aktorów – a grupa to bardzo liczna – prezentuje sztukę zbyt, powiedzmy, „płaską”, „oczywistą”, będącą „kawą na ławie”. Skądże! Na Annę Tomaszewską w roli Elli Bischof, wdowy bezradnej, która pamięć o dawnej miłości próbuje ożywiać, w kawiarniach wyjadając ciastka obcym jej mężczyznom – patrzy się z zachwytem. Można chcieć, by mysi lęk Sprzedawcy siekier, co go Grzegorz Mielczarek kreuje z właściwą mu dbałością o najcieńsze detale, powtórzył się jeszcze raz. Podobnie sprawy mają się z majestatem Jaqueline Hawlicek, przez Dorotę Godzic granej cichodajki o nadzwyczaj elokwentnych tyłach pod karmazynową spódnicą mini, albo z narastającą bezsilnością głównej, przez Sławomira Maciejewskiego cienko rysowanej postaci, która się Michael Weber zwie i która za podszeptem swojego niepojętego ciemnego uczucia – siekierą zarąbie rodzinę, wyznając później, że „To z miłości”. I tak dalej, przykłady można mnożyć (co, oczywiście, nie oznacza, że wszystko jest cacy, ale zostawmy to). Problem nie w tym, że pomiędzy Międzikiem a resztą tragików i tragiczek jakaś przepaść zionie. Nie. O co innego chodzi. Najsłabszym elementem porządnie, momentami świetnie pozszywanego seansu Kempy są – słowa Turriniego. Ten jego raczej reporterski, gazetowy sposób budowania zdań i scen całych, to jego uwielbienie dla jasnych scenicznych komunikatów. Turrini najwyraźniej woli stwierdzać fakty niż łowić to, co w człowieku nieuchwytne, mętne, niewyraźne. W tym problem. I tu też zaczyna się monotonia oczywistości, która po pół godzinie zaczyna rządzić seansem Kempy.
Być może z powodu wadliwego pojmowania konceptu Boga, być może za przyczyną diabelskiego knucia, a może z innych jeszcze powodów – przyrodzone człowiekowi ciemności nagle łeb zaczynają w człowieku unosić i każą jego rękom czynić potworności niepojęte, wcześniej potworności każąc wymyślać jego mózgowi. Owszem, tak właśnie jest na świecie od początku świata i nie będzie inaczej. Właśnie tę prawdę najprawdziwszą stwierdza Turrini – i chwała mu. Tyle tylko, że to stanowczo za mało jak na teatr. Gdy jest tylko tyle - teatr obraca się w zestaw aktorskich, znakomicie lub jedynie przyzwoicie wykonanych, lecz zaledwie etiud na z góry zadany temat. I wtedy godzina, w której ludzie mieli się dowiedzieć czegoś potwornego o sobie nawzajem, nie jest opowieścią – jest pokazem błyskotek. Gdy wszystko jasne – pozostaje bić brawo żonglerom. To nie mało, lecz jak długo można, nawet jeśli żongler najwybitniejszy i w formie olimpijskiej? W każdym razie – nie godzinę i minut dwadzieścia.
Więc jednak nic się nie zmieniło – prawdziwemu teatrowi niezbędna jest literatura. Im większa, czyli bardziej w swych mądrościach nieuchwytna, tym lepsza. „Rozmów poufnych” Ingmara Bergmana, które lat temu kilka Kempa wyreżyserowała w Teatrze Słowackiego w Krakowie, nie sposób zapomnieć. A co z utworami „kawa na ławę”? Dobry Biały Bóg, wszechmogący paralityk, kuśtyka mozolnie w ciszy, by po raz miliardowy bezradnie wybełkotać głuchawemu światu pierwsze takty Księgi Rodzaju. Nic więcej. Obojętny na szczebiot kloszarda (Marcin Sianko), w drodze do domu skamieniały z dłońmi na pudełku z nowiuteńką siekierą - Michael Weber nie robi najlichszego gestu, nie mówi nic. Czeka, aż będzie miał siłę, by wstać, pójść, przywitać się czule, zdjąć pokrywkę i unieść ostrze. To wszystko. W dwóch tych ciszach więcej jest przerażenia, więcej teatru, niż we wszystkich zdaniach Turriniego.