Ostatnim, jednym z ostatnich słów, które przeczytała tamtego zimowego dnia, siedząc obok kamiennej głowy Autora na starym cmentarzu w mieście Lutz, było słowo „wdzięk”. Zamknęła książkę. Dalej już nic. Wszystko zostało już opowiedziane.
Tak, wielbiący fajkę i cudze bajania Młody Pisarz na początku powieści przyjechał w 1968 roku do upadłego, fenomenalnego ongiś, hotelu Grand Budapest. Trochę dziwaczny, stary gość, pan Zero Mustafa, zaprosił Młodego Pisarza na kolację i przekazał mu swoją pamięć - historię dziwacznej młodości, spędzonej właśnie tu. Oto był rok 1932. Mustafa był boyem. Była jego specyficzna przyjaźń z Monsieur Gustavem H., doskonałym, wiecznie okutanym niewidzialnymi mgłami najświetniejszych perfum konsjerżem hotelu Grand Budapest – Mount Everestu elegancji niewielkiego, wtedy istniejącego jeszcze, środkowoeuropejskiego kraju, co zwał się Żubrówka. Była Mustafy miękka miłość do Agathy z „myszką” w kształcie Meksyku na policzku. Była afera kryminalna, były pościgi i ucieczki, było kilka trupów, było szczęście i pech, byli ludzie zachwycający niczym najbardziej finezyjne meble, nade wszystko był nie do podrobienia, nie do powtórzenia smak tamtego świata, ale też to, co dało się słyszeć wokół: brunatny mruk – brzmienie początku końca dobrego smaku. Było... Było... Było... Co było – stary Mustafa obrócił w słowa, a Młody Pisarz przyjął je wszystkie. Przyjął cudzą pamięć, aby ją później spisać z pamięci własnej. I spisał. Spisał późno, w 1985, kiedy niewiele czasu mu zostało. Spisał wszystko, także te Mustafy zdania finalne, co je młoda kobieta czytała pewnego zimowego dnia obok cmentarnej głowy z kamienia – głowy starego Młodego Pisarza - przed lekturą przypiąwszy do „odznaczonego” pięknymi hotelowymi kluczami cokołu kolejny piękny klucz hotelowy z na amen zamarłej epoki dobrego smaku, dni i nocy sunących niespiesznie i postaci zachwycających oko niczym najbardziej finezyjne meble. Spisał te słowa, które będąc próbą dotknięcia fenomenu cokolwiek paradoksalnego życia i nagłej śmierci Monsieur Gustave’a H., są zarazem próbą rozjaśnienia tajemnicy artysty każdego, demiurga, mozolnie tworzącego krajobrazy w istocie nigdy nie istniejące. „Jego świat zniknął, nim on sam się w nim pojawił. Ale jedno trzeba mu przyznać. Podtrzymywał tę iluzję z niewypowiedzianym wdziękiem”.
To wszystko. Dalej już nic. Nic po ostatniej kropce. Cmentarna lektura zatytułowanej „The Grand Budapest Hotel” powieści Autora była już skończona. I tak też kończy się film Wesa Andersona „The Grand Budapest Hotel”: w cieniu kamiennej głowy Autora młoda kobieta zamyka właśnie przeczytaną powieść „The Grand Budapest Hotel”, powieść, którą w pierwszej scenie filmu otwiera, gest wcześniej przypiąwszy do piersi cokołu piękny hotelowy klucz z przepadłej epoki smaku wyśmienitego. Czym więc jest to, co pomiędzy?
„Wdzięk”... W ułamku sekundy, gdy słowo to czytała, jaki widok stanął w głowie młodej kobiety? Na kanwie tych paru liter - co sobie wyobraziła? Jakie tylko jej bliskie kolory, dźwięki, kształty, faktury dodała od siebie cudzemu słowu „wdzięk”? W końcu na tym właśnie – na dodawaniu siebie, kawałków swojej pamięci, do nie swoich rojeń – polega czytanie. Zatem – co działo się ze słowem „wdzięk” w pochylonej nad słowem „wdzięk” głowie młodej kobiety? Co działo się z ogromną resztą słów powieści Autora? To samo, co z „wdziękiem”? Nabierały niepowtarzalnego ciała? Nie chce być inaczej. Byłoby więc tak, że prawie cały film Andersona – to, co pomiędzy sceną otwarcia powieści a sceną zamknięcia powieści – jest portretem eleganckiej wędrówki fantastycznych, przez zdania Autora obudzonych form pamięci młodej kobiety, wyrazistych strzępów nagłych skojarzeń, analogii, ech? Owszem. Lecz to nie koniec labiryntu. To dopiero początek.
Jest tak: młoda kobieta czyta opowieść, w której stary Autor wspomina bardzo odległe popołudnie, kiedy, jako jeszcze Młody Pisarz, spotkał starego Mustafę i wysłuchał kawałka jego pamięci o odległych czasach młodości. Słowem – szkatułkowa konstrukcja, opowieść w opowieści. A na końcu młoda kobieta czyta to i siebie dodaje do szkatułki. Dokładnie tak samo, jak stary Autor siebie dodawał, po wielu, wielu latach spisując już przecież wyblakłą opowieść starego Mustafy, i jak stary Mustafa wedle bezlitosnych praw pamięci, z upływem czasu zawsze coraz słabszej, coraz bardziej oszukańczej, uzupełniał sobą starym swój przez siebie kreślony zdaniami portret z czasów wczesnej młodości. Znów nie chce być inaczej: oto jedne formy pamięci uzupełniają inne formy pamięci, które uzupełniły jeszcze inne formy pamięci, które uzupełniły pewien odległy czas - rok 1932, cudowną epokę na średniej wielkości spłachetku ziemi, zwanym środkową Europą. A co w takim razie z prawdą? Jaka prawda! – śmiał się Federico Fellini, kiedy powszechnie głoszono, że jego arcydzieło „Amarcord” pokazuje cała prawdę o Felliniego dzieciństwie w rodzinnym Rimini – Żadna prawda! Wszystko wymyśliłem! Od A, do Zet! Przy wielkim tym śmiechu można zapytać: Czy istniała kiedyś głowa aż tak kłopotliwie marna, by z prawdy rozliczać „Słoneczniki” van Gogha lub uśmiech „Mony Lisy”? A wracając do Andersona, do tego „dandysa teksańskiego”, który wielbi elegancki cud światka środkowej Europy sprzed pierwszej wojny i z lat pomiędzy wojnami. Cóż on może wiedzieć naprawdę o tym, co wielbi? Kocha „z drugiej ręki”. Kocha formy pamięci, które ocalały. Tyle może.
Wielki ten melancholik, ten dziwny nostalgik, dziwny, bo prawie Odys z niego, lecz Odys, który uparcie wraca na Itakę, nigdy wcześniej tam nie będąc, nie znając zapachu skóry Penelopy ani twardości sierści ukochanego psa – wyznał, że nie może oderwać oczu od starych, pożółkłych, prostokątnych śladów. „W Bibliotece Kongresu USA – powiada – odkryłem kolekcję fotografii z lat 1895-1910 – rzadko są na nich ludzie, za to są miejsca z całego świata. Również z Europy Wschodniej, z Austro-Węgier i Prus – w czerni i bieli, potem kolorowane i drukowane. To jak Google Earth tamtych czasów! Mogę oglądać je bez końca”. Wyznał też, że duchem jego „The Grand Budapest Hotel” jest proza Stefana Zweiga. Proza jako taka, to znaczy zdania same, ich sposób istnienia, natura ich falowania – nie treść, nie fabuły, nie idee. Tuż po scenie, kiedy młoda kobieta otwiera powieść starego Autora, pojawia się na ekranie stary Autor we własnej osobie i odczytuje z fiszek początek powieści. Są to pierwsze frazy „Niecierpliwości serca” Zweiga – słowa o pokorze słuchania cudzych opowieści, o cierpliwości przyjmowania kawałków cudzej pamięci. Ale – to wszystko. Nic z fabuły nie będzie powtórzone. To, co w filmie Andersona, w tym fantastycznym wędrowaniu kadrów, jest z „Niecierpliwości serca”, to tylko niepodrabialny, arystokratyczny spokój intonacji, elegancja falowania, prawie niezauważalne przenikanie się melancholii i goryczy. I jeszcze coś – kolosalna dbałość o nawet najlichszy detal.
Guzik, nitka, pół oka aktora lub aktorki – Fiennesa i Abrahama, Brody’ego i Defoe, Goldbluma i Murraya, Keitela i Swinton, i tylu, tylu innych – czarne kreski na wardze młodego Zero, młotek, sygnety w kształcie czaszek, faktura sukna, wąsy, koafiury, oprawki okularów, wszystko, cały ten nieogarniony plankton, taki a nie inny, tak a nie inaczej oświetlony, jest u Andersona – bezlitośnie konieczny. Bez guzika świat ten rozleciałby się bezpowrotnie. Bez doskonałego guzika w punkcie idealnym, Andersona wielki, trochę slapstickowy, trochę salonowy, trochę nonszalancki i trochę ironiczny filmowy teatr nieomylnie wędrujących form nieomylnych, nie byłby tym, czym jest – teatrem pamięci, puchowym, finezyjnym i gorzkim odrobinę. Gorzkim, bo kiedy młoda kobieta zamyka powieść „The Grand Budapest Hotel” i kończy się film „The Grand Budapest Hotel” – co rośnie? Stara, bezradna, banalna, fatalnie pocieszająca myśl, że jeśli coś z nas zostaje, to tylko w rzeczach, kształtach, formach, a te – kruszeją. Lecz to i tak lepsze niż nic. W poetyckiej prozie „Żeby tylko nie anioł” Zbigniew Herbert uczy: „Trzeba wstąpić w kamień, drzewo, w wodę, w szpary furty. Lepiej być skrzypieniem podłogi niż przeraźliwie przezroczystą doskonałością”. Jeśli tak, to należy zadbać, by podłoga była z drewna solidnego, dobrze wysuszonego – na przykład z desek modrzewiowych na dnie chałupy z modrzewiowych bali. To jedyna wieczność, na jaką nas stać. A później już tylko - fotografia modrzewiowej chałupy. Ktoś kiedyś może rzuci na nią okiem. Choćby w Bibliotece Kongresu USA. Może będzie to Reżyser stary, nawet bardzo, ale jednak za mało stary, by z autopsji znać świat modrzewiowego domu w środku brzeziny.
Paweł Głowacki