W prologu wyreżyserowanego przez Iwonę Kempę „Rytuału” Ingmara Bergmana - prologu na scenie nieukazanym, lecz przecież nieuchronnym - jest poniekąd tak, jak w starej powieści o wiecznej bezradności pytania o powód. Ktoś doniósł na aktorów. Nie mogło być inaczej. Dlaczego doniósł? Cisza. Milczenie i coś ciemnego, schowanego na dnie milczenia. Nie, nie mogło być inaczej: ktoś musiał zrobić doniesienie na małą teatralną trupę, na Theę, Hansa i Sebastiana, bo mimo że nic złego przecież nie popełnili, zostali pewnego dnia po prostu wezwani do Pałacu Sprawiedliwości. To jeszcze nie było aresztowanie. Nie przyszło po nich, jak w starej powieści o bezradności, dwóch mężczyzn w czarnych, obcisłych ubraniach, podobnych do strojów podróżnych i nadzwyczaj praktycznych. Nie. Lecz kiedy pierwszy raz weszli do Pokoju Przesłuchań, usłyszeli – całkiem jak Józef K., bohater starej powieści - pierwsze takty mętnego lęku, który już do końca nie złagodnieje.
Pokój Przesłuchań na Scenie Miniatura Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie jest jak prosektoryjna komnata albo gigantyczna chłodnia w miejskich rzeźniach. Matowa biel ścian bez okien. Zimne, monotonne światło. Nieruchome powietrze. Stół, krzesło, ławka – rzeczy bez przeszłości, bez jutra. Niczego miękkiego, śladu ciepła, żadnych, nawet najżałośniejszych nadziei na poezję. Troje wędrownych błaznów, co życie całe taplają się w fikcji, w udawanych, parzących namiętnościach, w migotliwych cudach nie z tego świata – cóż mogą, wezwani, zagrać w dekoracjach z tego świata? Czerwone, obcisłe portki łysego Sebastiana, co miękkie ma nadgarstki, jego do połowy brzucha zalotnie rozpięta koszula w pastelowe paski, chyba z jedwabiu, i jeszcze ciemne okulary, wzmagające tajemniczość – w trupim, prostopadłościennym krajobrazie, który zdaje się nie posiadać wyjścia, wewnątrz wielkiej kostki, zrobionej z kątów prostych i obojętności, wszystkie te Sebastiana „dekoracje” są ciałkami prowokacyjnie obcymi. To samo z nagimi nogami Thei w czółenkach na małym obcasie, to samo z jej włosami do ramion, zawsze swobodnie falującymi, i to samo ze skórą na kostkach nóg Hansa, błyskającą nad finezyjnymi mokasynami koloru nieba tuż przed zachodem słońca, wzuwanymi zawsze na gołe stopy. Tacy oni, z każdą kolejną wizytą w wielkiej kostce coraz mocniej rozdygotani, coraz częściej wrzeszczący, coraz intensywniej samotni i coraz bezwzględniej bezradni – cóż będą mogli odegrać, jaką opowieścią będą mogli się obronić? I czy w ogóle będą mogli? Bo jak tu grać albo jak tu być sobą, czyli odegrać siebie, skoro na pomyślane lub wypowiedziane pytanie „Dlaczego?” – nie pada odpowiedź? Tak jest w każdej ze scen, bodaj dziewięciu. Milczy Sędzia w czarnym garniturze, ten bożek racjonalnej części ludzkości, milczy, uśmiechając się cienko, po czym wraca do kwestii racjonalnych. I nic się nie zmienia, kiedy na trupiej scenie są tylko Thea, Hans i Sebastian, razem lub parami dłubiący sobie wzajem słowami w najgłębszych, najczarniejszych zakamarkach głów, nerwów, traum. Zawsze zawisa w powietrzu pytanie „Dlaczego?” I zawsze zawisa tuż obok cisza z czymś ciemnym, schowanym na dnie ciszy.
Dlaczego? Dlaczego ktoś doniósł? Dlaczego są przesłuchiwani? Co złego uczynili? Sztuką swą urazili kogoś? Urazili czyjeś przekonania, wrażliwość? Może normy społeczne naruszyli słowem ostrym, gestem topornym? Może, nie daj Bóg, czyjegoś Boga wyszydzili spektaklem? Władzy może nie po drodze jest z ich estetyką, ich myślami, więc Władza przygotowała dla nich Proces, którego wynik jest z góry wiadomy? A może kolejny raz jest tak, jak wiele już razy było od narodzin teatru – tak, że normalny świat, niepokojony przez dziwność masek, labirynt iluzji, dotkliwą poezję sceny, stracił cierpliwość do tej wiecznie umykającej zdrowemu rozsądkowi formy życia, zwanej teatrem, i chce odzyskać spokój, niechby tylko na chwilę, skazując teatr za to, że jest teatrem? Dlaczego? Dlaczego?
Cały delikatny smak „Rytuału” Kempy w tym, że Kempa nie odpowiada. Nie banalizuje scenariusza Bergmana ani jednym publicystycznym hasłem, których w sferze teatralno-politycznej jest dzisiaj nad Wisłą kupa spora, ciepła, dymiąca. Z lisią miną nie mruga ze sceny do publiki, nie syczy niemo: „Zobaczcie i usłyszcie! Tak celnie dźgnęłam! Tak bezkompromisowo głos w kluczowej sprawie zabrałam! Bo takam dzielna!”, nie agituje. Jej seans dwugodzinny nie jest doraźną szpilą teatralną. Jest opowieścią grubo poważniejszą niż polskie szczekanie w finale roku 2015. Jest wprost z opowieści Bergmana, u zarania której, owszem, tkwiła Bergmana wściekłość konkretna, wściekłość na paziów tępej racjonalności, którzy mu odebrali Teatr Dramatyczny w Sztokholmie. Tak. Lecz w tekście Bergmana nie ostał się nawet cień tamtych żałosnych zdarzeń. Jak w seansie Kempy – u Bergmana jest tylko próba dotknięcia natury tego nieprzyjemnego dla obu stron, odwiecznego pląsu teatru z normalnością. Jedynie to.
Jedynie? Wielbiciele teatru czułego politycznie tak mogą teraz orzec. Sedno jednak w tym, że po obejrzeniu seansu Kempy nie sposób sobie nie darować tego „Jedynie”. Aktorów mam na myśli. O Katarzynie Zawiślak-Dolny (Thea), Marcinie Kuźmińskim (Hans), Sławomirze Maciejewskim (Sędzia) i Grzegorzu Mielczarku (Sebastian) mówię. Kiedy ostatni raz widziałem na scenie taki kwartet, tak harmonijnie zapętlający się kwartet? Ten „Rytuał” to wieczór na cztery przeglądające się w sobie wzajem samotności, z których każda jest niejednoznaczna, umykająca, wielowymiarowa, wielokolorowa. Wciąż między szyderstwem a bezradnością kolebiący się Sebastian, z każdą sceną coraz głębiej zalękniony. Hans, którego twardość krok po kroku kruszeje, a jasność widzenia mętnieje słowo po słowie. Sędzia, kolos chłodnej racjonalności, marmur bez mała, co się z wolna obraca w galaretę, bezradną wobec aktorskich masek. Wreszcie Thea – plastelina, miękkość podatna na wszystko, kameleon Zelig z pewnego filmu... „Wszystko jest grą”, każe jej wyznać Bergman. I mówi o niej: „Nie ma własnej twarzy, nie zna swojego wieku”. I jeszcze: „Ulega nagłym natchnieniom, rozmawia z Bogiem, aniołami i demonami”. Wreszcie to: „Tak nieznośnie przewrażliwiona, że czasem nawet nie wytrzymuje dotyku odzieży”. Thea u Kempy jest właśnie taka. I zapewne też taki, jak u Bergmana, jest u Kempy epilog.
Oto na dnie wielkiej, trupiej kostki trzy nie wiadomo o co oskarżone błazenki odgrywają przed Sędzią starożytny rytuał podniesienia, który tysiące lat temu był jedną z nieusuwalnych tajemnic teatru. Powtarzają, co było na początku. Nieważne, jak toczy się scenka. Być może właśnie za nią, za ten ich sztandarowy numer sceniczny, błazenki zostały wezwane do Pałacu Sprawiedliwości? To też nieważne. Istotne jest słowo „Powtórzenie”. W trakcie odgrywania scenki kuglarze kilka razy policzkują Sędziego. Teatr bije w twarz normalność. Po ostatnim uderzeniu normalność już nie wstanie. Koniec. Ciemność. Czy tak?
Wstanie. Nie koniec. W tym tkwi cierpkość „Rytuału” Bergmana i Kempy. W powtórzeniu, jak to w teatrze. Jutro ktoś inny albo ten sam, złoży doniesienie na inne błazenki bądź na te same. Pałac Sprawiedliwości wyśle wezwanie. I stawią się błazenki. I ten sam lub inny Sędzia ich przyjmie. I powtórzy się bardzo stare pytanie: „Dlaczego?”, a dalej - cała reszta.