Powieść rozwija się według reguł wyrafinowanej wyższej matematyki ludzkiego losu, a nie prymitywnej arytmetyki warunków społecznych.
Vladimir Nabokov o „Pani Bovary” Gustawa Flauberta
Troska artystów namiętnie doraźnych o ich miejsce w wieczności bywa zawstydzająco kłopotliwa dla otoczenia. Wybierając los swój, wybrali nerwowe tworzenie sztuki wyłącznie „na dziś” i tylko „w centrum spraw aktualnych”. W sumie – dobrze. To jest przecież pożyteczne społecznie, a poza tym - nic nikomu do tego, na jaką aktywność zawodową, a nawet życiową, artysta postawił. Wybrali, co wybrali. Ich sprawa. Tylko że kiedy przytrafia się okazja – namiętnie doraźni zwykli gromko dopominać się o zydel dla siebie w wieczności. Rzecz jasna, nie każdy. Lecz ten doraźny (Krzysztof Stawowy), doraźny i chyba też w sztuce swej przeciętny, który otwiera napisany i wyreżyserowany przez Adama Walnego w Narodowym Starym Teatrze seans „Gould”, monodram na aktora i wielką lalkę – o zydel wieczny dobija się histerycznie. Jeszcze nie zdążył dobiec na rozświetloną scenę, wciąż tupie w ciemnościach na schodach przy widowni – a już popiskuje strzeliście i dzielnie: „Dlaczego?!!!”, niczym pensjonarka, której godność uraził ktoś brzydki bardzo oraz niesprawiedliwy jeszcze bardziej.
„Dlaczego?!!!”, „Dlaczego?!!”, „Dlaczego Gould?!!!”, słychać na schodach, a później ze sceny... Nie sposób nie pomyśleć o piszczących pretensjach innej przeciętności. W „Amadeuszu” Petera Shaffera nieszczęsny Antonio Salieri, nadworny kompozytor cesarza Józefa II, w ucho swego ubóstwianego Boga bez wytchnienia wsącza podobne piski w sprawie Wolfganga Amadeusza Mozarta. Dopiero w epilogu, kiedy już lekko oszalał, czyli zmądrzał – jako pensjonariusz domostwa obłąkanych głosi spokojne pocieszenie: „Miernoty wszystkich czasów! Rozgrzeszam was!”. Tak, doraźny artysta Walnego jest rozgrzeszony, ale też nadzwyczajnie dekoracyjny. W czarnym fraku, kamizelce, lśniących butach i śnieżnej koszuli – wygląda doskonale. Kto on? Wodzirej, świetny „na dziś”? Wielbiący poetykę doraźnego Hyde Parku estradowiec wszechstronny, co to i zaśpiewa, i na wszystkim zagra, a też stepować potrafi? O dłonie, palce dba, skrywając je w białych, delikatnych rękawiczkach. Byłby więc wirtuozem fortepianu, potrafiącym każdą partyturę zmienić w dojmującą arytmetykę warunków społecznych? To możliwe. Gdyby mu siwe wąsy przykleić, głowę ustroić grzywą białych włosów i założyć na nią elegancki czarny melonik – dałoby się go pomylić z Ignacym Janem Paderewskim herbu Jelita, w okolicach roku 1918 bardzo „na dziś” grającym Poloneza op. 53 Fryderyka Chopina, albo w grudniu roku 1919 płomiennym przemówieniem na dworcu kolejowym w Poznaniu dającym znak do rozpoczęcia Powstania Wielkopolskiego. Ale zostawmy to. Istotne jest, że doraźny artysta Walnego ma pretensje histeryczne.
„Dlaczego?!!!” Wszystko, co elegant doraźności czyni na scenie – a jest tego sporo, na czele z przedrzeźnianiem genialnej pianistycznej sztuki Glenna Goulda przy pomocy stepowania, oraz wszystko, co mówi, twarz okropnie wykrzywiając, wszystko, co piszczy i skrzeczy o grze Goulda, o życiu jego, a także o nieludzkiej niesprawiedliwości świata – wszystko w ruchu jego i mowie jest w istocie pytaniem: „Dlaczego on?!!!”. Także wtedy, gdy to i temu podobne pytania nie padają. A niesprawiedliwość - doprawdy piekielna się okazuje. Oto na pokładzie sondy kosmicznej, lecącej na spotkanie obcych cywilizacji, sondy, której żywot fachowcy oceniają na miliard lat, czyli, nie spierajmy się o detale, na wieczność - lecą fundamentalne znaki i figury ludzkości, a także miedziana płyta z brzmieniami Ziemi, na niej zaś, między innymi, śpiew wielorybów oraz nagranie Preludium i Fugi C-dur z drugiej części „Das wohltemperierte Klavier” Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu Glenna Goulda. „Dlaczego nie leci moje wykonanie kawałków doraźnych?!!!” „Dlaczego nie cząstka mnie podąża na spotkanie z zydlem wieczności?!!!”. „Dlaczego, Panie Boże, Gould, a nie ja?!!!” „W czym ja gorszy?!!!”... Po czym - ciemność. Po niej zaś – wnętrze katedry na scenie i Stawowy już jako Bach. Jako Bach wściekły.
Nim artysta doraźności wróci w finale, by dopiszczeć swe żale do końca, nim wróci kompletnie rozchełstany, jak by mu żwawy występ na scenie kolejnego jakiegoś dzisiejszego polskiego Hyde Parku zrujnował garderobianą elegancję – Bach wścieka się w opustoszałym kościele. Tu, z boku doraźnego szczebiotu miasta, wścieka się na tandetę bylejakości i łatwizny, panoszącą się świetnie w świecie za witrażami, w Hyde Parku tamtego czasu odległego. Ma pretensje, całkiem jak artysta doraźny w prologu, ale pretensje - dokładnie odwrotne. Wiele ich jest, nie ma sensu wymieniać, wystarczy rzucić jeden przykład. Bach chce wydziedziczyć swoje dzieci, nie chce mieć z tą liczną gromadą nic wspólnego. Za co? Ano za to, iż w swojej muzyce, czy to granej, czy komponowanej, panicznie starają się być – „na dziś”. Te słowa właśnie – „na dziś” - jako skrajne okropieństwo, jako obelgę Bach ciska ze sceny mocno. Przypomina się wtedy anegdota o nim - jego krzyk, że skoro pod doraźnie dygającymi palcami aktualnych wirtuozów aż tak tandetnie i płasko brzmi muzyka jego, to on po stokroć bardziej woli, by kartkami jego partytur mięso na targu owijano. Wścieka się Bach o to fatalne „na dziś”, wścieka się i... marzy? Tęskni? A może śni na jawie – przeciwko „na dziś”?
Kiedy wściekłość zamiera, konstruuje Bach w wyobraźni swej człowieka, który jego nuty zagra kiedyś kompletnie poza jakimkolwiek „na dziś”, z boku każdego Hyde Parku. Artystę, który będzie się przed fortepianem kulił niczym owad, ale nie po to, by pokazać cierpienie biednych warstw społeczeństwa Kanady w połowie ubiegłego stulecia, lecz po to i tylko po to, by dobrze powtórzyć nuty Bacha. Pianistę, który Bacha grał będzie w istocie tak, jak Bach uczył, by grać: Odpowiedni palec, w odpowiednim czasie, na odpowiedni klawisz. Śni Bach na jawie odległego w czasie artystę, dla którego stworzył „Wariacje Goldbergowskie”. O niepokojącej doskonałości tych nut Rosalyn Tureck rzekła: „Jest to przejście przez całe doświadczenie człowieka”. Tak, to jest taka matematyka.
Skuteczny był sen na jawie. Otwiera się skrzydło stojącego na środku sceny fortepianu i z wnętrza wyłania się dwumetrowa lalka. To Glenn Gould. Bach jest już spokojny. Gra „Wariacje...” i wtedy lalka unosi się nad fortepianem, nieporadnie faluje, błąka się w powietrzu nad dźwiękami, by wreszcie zasiąść na miejscu Bacha - na tym samym przedziwnym krzesełku, na którym w odległej przyszłości zasiadał będzie Gould realny – zasiąść i dokończyć „Wariacje...”, tak jak je realny Gould będzie kończył w studiu nagrań za kilka stuleci. Wszystko zaczęło się zgadzać. Można już nie przejmować się czasem. Bach niknie w fortepianie. Można opuszczać kurtynę. Za moment wpadnie jeszcze raz na scenę artysta doraźny, by swe pretensje doszczekać do końca. Tak. Lecz nie ma to już większego znaczenia.
Bacha nuty nigdy nie „na dziś”, pod Goulda palcami, co nigdy nie były „na dziś”. Zabawne: płyta z pierwszym nagraniem „Wariacji...” Bacho-Goulda, czy też Gouldo-Bacha, płyta spoza jakiegokolwiek dziś, płyta z boku każdego dziś - rozeszła się przez lat 10 w blisko 2 000 000 egzemplarzy. Przez lat dziesięć od debiutu, a cóż dopiero mówić o tysiącach krążków sprzedanych w dziesięcioleciach kolejnych. Kto by pomyślał, że aż takim kultem cieszyć się będzie muzyka, która nic, kompletnie nic w sobie nie ma z prymitywnej arytmetyki warunków społecznych. I równie zabawne, że „Gould” Walnego, ten w Starym Teatrze seans zupełnie z boku niedawnego Starego Teatru, ta godzinna, delikatnie wzruszająca impresja o dwóch kolosalnych artystach, co owszem, bywali rozchełstani, ale nigdy przez sztukę doraźną - nie obrócił Narodowego Starego Teatru w gruzy.
Istnieje Stary Teatr. Dwa dni temu widziałem wyraźnie: wszystko stoi na swoim miejscu, jak Pan Bóg dawno temu przykazał. Ten sam Bóg, który – i to byłoby najzabawniejsze – w finale impresji Walnego powinien z poziomu sufitu, studziennym głosem Jerzego Treli, odpowiedzieć artyście doraźnemu, rozchełstanemu na proscenium. „Nie ty, a Glenn Gould, bo ja ciebie, bajoku jeden, coś nie lubię”.
Paweł Głowacki