László Szigeti: Ale czytelnicy czytają tak, jak chcą. Sam pan powiedział, że pańskie powieści to półprodukty.
Bohumil Hrabal: Tak. Każdy sam je sobie przyprawia. W Wyobraźni...
Jeśli człowiek leniwy, jeśli starczają mu wyświechtane klisze – jego obudzona cudzą bajką wyobraźnia działa po linii najmniejszego oporu. Rzecz jasna, tylko jeśli musi, czyli gdy nie znajdzie się w pobliżu idealna dla wymarzonego nicnierobienia linia bez cienia oporu. Gdy się znajdzie – cudnie jest! Można sobie dalej spokojnie spać bydlęcym snem bez snów... Cudza bajka? Cokolwiek. Niech będzie - „Obsługiwałem angielskiego króla” Bohumila Hrabala.
Ile stron wystarczy leniwej wyobraźni przeczytać dziś, aby główny bohater, Jan Dzieciątko, stał się dla niej taki, dokładnie taki, jaki jest w nakręconym na kanwie powieści Hrabala filmie Jiříego Menzla, co go leniwa wyobraźnia obejrzała dawno temu, bodaj w roku 2007? Strony? Liczba mnoga? To żart. Leniwej wystarczy pół pierwszej strony, a Dzieciątko już jest kalką Ivana Barneva, grającego Dzieciątko u Menzla. Oto kruchutki kurdupel zjawia się momentalnie, kurdupel sięgający rosłej kobiecie do piersi, przeciętnej zaś – pod brodę. Zjawia się i w drogę rusza ten wieczny chłopczyk o cerze bladziutkiej, wręcz niemowlęcej, o niewinnej buźce, prostych blond włoskach czesanych na bok, z grzecznym przedziałkiem po lewej, niebieskich oczętach i z ledwo żywym, jakby sztucznym, przyklejonym na szkolny bal przebierańców, kwadratowym wąsikiem. A głos Dzieciątka? Cienki sopran, oprószony cukrowym pudrem. Słowem – żywa laleczka, pastelowa, miła w dotyku. Rzeczywiście, można, czytając dalej - dalej spokojnie sobie spać. Można już całą opowieść Hrabala do samego finału doczytać bez wysiłku, czyli będąc zupełnie nieobecnym. A raczej – można by. Gdyby nie Wiktor Zborowski, codziennie o 11.00 czytający w radiowej Dwójce fragmenty „Obsługiwałem angielskiego króla”.
Kiedy Hrabal pisze „Króla...”, kiedy ten portret słodko-cierpkiego losu Jana Dzieciątko lepi ze słów w Kersku pod Pragą w roku 1971, w ciągu ledwie 18 dni siedzenia przy maszynie do pisania prawie bez przerwy – świat czernieje od kilku lat. W 1966 roku umiera ojciec Hrabala. Rok później odchodzi stryj Pepin, który dla twórcy „Zbyt głośniej samotności” był tym, czym była babcia Tranquilina dla Gabriela Garcii Marqueza – magiem sztuki snucia bajek nieogarnionych. W sierpniu 1968 radzieckie czołgi rozkruszają Pragę, a w grudniu Vladimír Boudník, najbliższy przyjaciel Hrabala, odbiera sobie życie. Zimą roku 1970 umiera matka. Jakby znikła ostatnia ścieżka, którą Hrabal mógł wracać do rodzinnego Nymburka. Zresztą, Nymburka i tak już nie ma. Pod nową władzą - gnije od lat, migotliwy niegdyś klejnocik miejski – zarasta komunistycznymi blokowiskami bez smaku, bez właściwości, bez twarzy. Nie ma już dokąd iść, nie ma do czego wracać. Została – pamięć. I Hrabal wchodzi w nią. Nie może odmówić, ani jej, ani sobie. Czerń wokół zbyt gęsta, by odmawiać. Lecz prócz czerni istnieje jeszcze jedno źródło decyzji o podróży przez wnętrze własnej głowy. „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza, wydane w Czechosłowacji w roku 1968.
W 1984 wyzna Hrabal, że tamto pierwsze jego z Schulzem spotkanie w istocie wciąż trwa. „Pamiętam, jakby to było dziś, że co przeczytałem pół stronicy, odkładałem książkę i wychodziłem się przejść, robiło mi się ciemno w oczach, zresztą i dziś jest tak samo, robi mi się od niej słabo, tak niezwykła jest to książka, tak drogocenny i dojmujący jest ten tekst, tekst wchodzący w sferę genialności, w której skrajnie subiektywna wypowiedź osiąga klasyczną obiektywność”. W innym miejscu, kiedy indziej doda: „U siebie jestem tam, gdzie nigdy mnie nie było, dokąd zaprowadził mnie Bruno Schulz w swych Sklepach cynamonowych. To dla mnie najpiękniejsze miasto na świecie, którego już nie ma, a więc chyba właśnie dlatego”. Gdy Hrabal czytał prozę Schulza pierwszy raz, gnił już Nymburk jego dzieciństwa i już nie było Drohobycza dzieciństwa Schulza. Dlatego wrócił Hrabal do tamtego Nymburka, pisząc w roku 1970 „Postrzyżyny” - bajkę o miasteczku dzieciństwa, o epoce szczęścia na długo przed prologiem epoki gnicia. A rok później snuje „Króla...” – historię przejścia z epoki szczęścia do epoki gnicia, bajkę o losie Jana Dzieciątko, losie, którego raczej nie dało się odmienić. I tak już do końca wracał będzie w swych opowieściach do siebie odległego, do źródeł, daleko za kurtynę teraźniejszości. Do końca będzie się mocno trzymał łagodnych, szarych zdań, co je dla samego siebie ułożył w eseju „Skrzydło imbecylizmu”.
Powiadam ci, synku, już nie musisz przysłuchiwać się rozmowom ludzi, już nie potrzebujesz, żeby ktoś wisiał ci na ramieniu i wykrzykiwał tobie, albo ty jemu swoje cierpienia. Już nie musisz szukać wspólnego mianownika ze swymi bliźnimi. Lepiej, synku, udawaj niemowę, udawaj, że już nie słyszysz, że już nie chcesz słyszeć. Lepiej, otoczony zewsząd gwarem słów, wsłuchaj się w wewnętrzny monolog młodości. Samotność, która cię ogarnie, nie przerazi cię. Milcząc, przedostaniesz się za kurtynę rozmów ludzi i staniesz twarzą w twarz z ciszą.
W tej ciszy – głos Zborowskiego. W tej ciszy, a raczej – z wnętrza ciszy, z dna. Bas? Chyba tak. Bas, lecz taki, w którym nic nie ma z kopalni, z powolnej ociężałości, z obojętnej na wszystko twardości wielkiej bryły węgla. Nic ze strachu, z przerażenia, z nocy pełnej demonów, co rozdają śpiącym koszmary nie do zniesienia. Wreszcie nic też z ołowianej elegii ani z bombastycznej opery – w głosie tym nie zadudni „Bema pamięci żałobny rapsod”, nie ułoży się głos ten w arię o starym zegarze, co brzmi niby dzwon. Jest ciemny, owszem, lecz daleko, bardzo daleko mu do masywnej, jak towot lepkiej, tonę ważącej czerni. Ciemność ta jest raczej szarością, łagodną szarością, albo ciepłym, spokojnie falującym cieniem. Żywa laleczka, pastelowa i miła w dotyku – nie jest tutaj możliwa. Wyglądałaby głupio. Głos Zborowskiego nigdy nie ulepi z siebie Jana Dzieciątko w starej, dobrej, bezpiecznej postaci urokliwego blond-kurdupla o niebieskich oczkach, czesanego na bok i z przedziałkiem po lewej, plus niemowlęca cera i pod noskiem wąsik jak sztuczne włosie na szkolny bal przebierańców. On w ogóle niczego z siebie nie ulepi, nie od tego jest. Zatem? Trzeba się obudzić.
Obudzić się należy i z dźwięcznej szarości Zborowskiego - dzień w dzień o 11.00 samemu lepić swego własnego Jana Dzieciątko. Całkiem tak jak dzieci – każde wedle swego smaku – kolorują obrazek, wypełniają barwami kontur choćby zająca. Kontur jest jeden i ten sam, lecz w finale kolorowania - żaden zając nie jest podobny do innego. Na tym polega teatr. Z boku pamiętnej frazy Montaigne’a: „Nie nauczam, jeno opowiadam”, Hrabal zanotował: „Moją etyką jest estetyka”. Należy więc, obudziwszy się, odrzucić fatalną chętkę oceniania, moralizowania, karcenia oraz ideologizowania. Należy na samej tylko bajce się skupić i jak chciał Hrabal – w obudzonej wyobraźni ostrożnie przyprawiać bajkę sobą, tylko sobą.
Ile Dzieciątek z tego wyjdzie, tyle wyjdzie, lecz każde będzie wyższe od lalki, urośnie po prostu, urośnie ponad linię piersi kobiecych i kobiecych bród. Skóra każdego nabierze odrobinę śniadości. Pociemnieją oczy i włosy, przedziałek zniknie, jak też karnawałowy wąsik. A cienki sopran nabierze tenorowej gęstości, przyprószonej rdzą. Humor Hrabala, ten jego niepodrabialnie ironiczny śmiech, nie zniknie przez to. Nie. On tylko zyska na melancholii, a także dużo cienia na dnie. To dobrze. „Obsługiwałem angielskiego króla” nie jest przecież zestawem odpustowych wiców, co koziołki fikając - dworują sobie z przeszłości. Jest bajką o utracie, do końca uśmiechającą się łagodnie, bez pretensji.
Paweł Głowacki