Co Jan Klata robił tamtego odległego zimowego wieczoru roku 1994, kiedy Jerzy Nowak pierwszy raz krzyczał: "Ja nie chcę!... Niech będzie Rachel! Żyda z 'Wesela' nie będzie!... Nie! Nie! Nie!... Ja żyć obcym życiem nie będę! Nie będę! Nie będę!...”? Ile miał wtedy lat Klata? Pędził już?
Cotygodniową rubrykę pewnego felietonisty zmyślonego, napisanego, felietonisty – postaci literackiej, który na swoje dziewięćdziesiąte urodziny postanowił sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą, młodzi dziennikarze nazywali Kolumną Koszałka Opałka. Przez całe jego życie wszystko wokół się zmieniało lekko, niczym na pstryknięcie, rzeczywistość gnała dokądś coraz gwałtowniej, opętańczo, tak opętańczo, że w jakikolwiek wtorek literalnie nic nie było takie jak w poniedziałek. Nic, poza jednym. "Nie uległy żadnej przemianie jedynie moje felietony”, wyznał. Było w nich coś z nieruchomego sedna, albo z czubka czystego i ostrego jak cienki gwóźdź albo aktorstwo Jerzego Nowaka, czubka, na którym wiruje ogromny, papuzi bąk, czubka dokumentnie zobojętniałego na wirowanie, czubka, co dobrze wie, iż wirowanie, jak to wirowanie, zdechnie przecież, nie jutro, to za tydzień, za miesiąc, za rok lub dziesięć, zdechnie, bo musi, i umilknie katatoniczny gwizd – bo taki los bąków zdyszanych bydlęco. Już pół wieku temu, gdy felietonista skończył lat czterdzieści, wezwał go do siebie ówczesny naczelny i poprosił o elastyczność stylistyczno-tematyczną, o podpięcie się do powszechnego pędu ku przyszłości nieuchronnie świetlanej, nowoczesnej i młodzieńczej, o dostosowanie się do nowych tendencji, o dotrzymanie kroku. "Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu” – w ten obrazek skroplił się w pamięci felietonisty finał dyscyplinującej rozmowy sprzed lat pięćdziesięciu. I zostało w nim jeszcze to, co rzekł naczelnemu na do widzenia: "Tak, (...), do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca.” Nic więcej nie zostało powiedziane. Kolumna Koszałka Opałka pozostała – sobą.
Cóż tedy robił Jan Klata, gdy 17 grudnia roku 1994 Nowak pierwszy raz grał Hersza Singera, szarego karczmarza z Bronowic Małych, legendarnego Żyda z "Wesela” – człowieczka, który nie chciał być legendą? Ile miał wtedy lat Klata? Zaczynał już pędzić ku scenie, by ją zmienić w wirowanie? Sny jego zdyszane już wpadały regularnie w rok 2013 – rok, od początku którego Klata jest dyrektorem Narodowego Starego Teatru? A trochę starsi od Klaty – Grzegorz Jarzyna choćby, albo Krzysztof Warlikowski? Kiedy Nowak jako Singer pierwszy raz szeptał o swoich najbliższych gorycz gęstą, lepką, nieustępliwą: "Nie ma Pepki, nie ma żony. Jest jakaś obca odmieniona dziewczyna i jest jej matka. Matka nie Pepki, ale Rachel z 'Wesela'. Też odmieniona. Straciłem córkę i żonę. Więc jakże mam nie przeklinać 'Wesela'?” – trochę starsi od Klaty wielkie bąki jakich przyszłych nowoczesności teatralnych w wyobraźniach swych w szaleńcze wirowanie wprawiali? A młodsi od Klaty, ci najmłodsi: Zadara, Wysocka, Strzępka, Demirski i cała ogromna reszta pędzących? Nowak obracał się w blady kamyk o wielkich oczach, gdy wspominał tamtą noc legendarnego bronowickiego weseliska i tamtego małego, bladego, rudego, co stał sam w drzwiach izby, nie pił nic, nie jadł i nie tańczył, tylko patrzył. Nowak-Singer recytował własny lęk i własną bezradność z tamtej nocy kiełbas, gorzał, mordobić i potu lepkiego jak towot: "Panie koncypiencie, ja takiego patrzenia, jak długo żyję, nie widziałem! Coś było w tym patrzeniu, coś było, ale co, tego nie umiem powiedzieć. I wie pan, co ja wtedy pomyślałem? Ja pomyślałem w złą godzinę, że od tego małego, bladego, rudego będzie wielkie nieszczęście. Wie pan, kto to był?” A najmłodsi? Tamtego wieczoru premiery wyreżyserowanego przez Tadeusza Malaka, ostrego niczym cienki gwóźdź drobiazgu Romana Brandstaettera "Ja jestem Żyd z Wesela” – do biegu dokąd szykowali się najmłodsi? Do łazienki – a później paciorek i spać? A może biegli już ku świętemu przekonaniu, że wiedzieć naprawdę, do spodu, do dna genialnych słów "Wesela”, kto to był ten mały, blady, rudy – w przyszłym świecie ich teatrzyku nie będzie nikomu do niczego potrzebne? A może marzenia najmłodszych gnały już do dnia następnego, kiedy w szkole, na dużej przerwie, najmłodszy z najmłodszą w doktora za żywopłotem tuż przy boisku zabawią się tak, jak pod egidą doszczętnie rozchlastanych Szekspirów, Gombrowiczów, Słowackich oraz reszty starych nudziarzy, tych dawno zmarłych Koszałków Opałków, bawić się będą na scenie, gdy tylko ociupinkę dorosną? Dokładnie tak trzeba dziś pytać. Zimowym zmierzchem lat temu dziewiętnaście Nowak pierwszy raz czynił spowiedź z samotności nie do przełknięcia, samotności człowieczka, który za dotknięciem fenomenalnego pióra stracił swą szarą realność i obrócił się w literackie widmo – a w głowach różnych, mniejszych i większych, jakie koncepty sceniczne się rozkręcały bezlitośnie? A później, przez lat dziewiętnaście, gdy głowy dorastały, dorosły i tworzyć zaczęły szalone piruety dzisiejszego naszego bąka Melpomeny – co sobie te głowy myślały i myślą, z wysokości piszczącego wirowania zerkając na Nowaka, który był widmem Singera więcej niż 600 razy we wszystkich miastach kraju, wciąż tak samo, niezmiennie, z psią wiernością wobec słów Brandstaettera?
Widziałem go w piątek. Na Małej Scenie Starego Teatru znów był samotnością Hirsza Singera, proszącego los o zwrócenie mu – jego samego, całej jego szarości, twarzy byle jakiej, ale namacalnej, i imienia, które nic nikomu nie mówi, lecz które będzie mógł napisać swoją realną, odzyskaną dłonią. Który to już raz? I znów był taki jak zawsze. Hipnotyczny, nie z naszego teatru wiecowego, plakatowego, zdyszanego od interwencyjnego gonienia pomiędzy palącymi problemami dzisiejszej Polski, nie z naszego światka za pięć groszy. O tej roli Janusz Majcherek napisał w 1995 roku: "Patrząc na Nowaka miałem wrażenie, że oto wyłonił się skrawek zaginionej Atlantydy, o której powiadają, że była, a niektórzy znali nawet jej mieszkańców. Chodzi mi o typ aktorstwa, którego na polskich scenach niemal już nie uświadczysz. Nowak gra. Wychodzi na scenę i przez pół godziny jest Herszem Singerem. Nikogo nie obchodzi, co robił przedtem i co będzie robił potem. Nie ma w nim skrawka prywatności, którą mógłby przehandlować publiczności uwielbiającej ten towar. W pewnym sensie Nowaka w ogóle nie ma. I na tym polega paradoksalna miara jego aktorstwa”. Nieomylne to stare słowa, do których – cóż mogę dodać? Można je tylko przedrukowywać wciąż od nowa, gdy Nowak gra gdzieś starą swą spowiedź.
Słyszałem ją w piątek, kolejny raz. Nic się nie zmieniło – świat pędzi do przodu, tak, ale wciąż jedynie wokół Słońca. Zmian tyle tylko, że Singer jest dziś trochę bardziej blady, trochę mniejszy niż kiedyś, trochę kruchszy, trochę bardziej powolny niż w 1994, gdy patrzyłem nań pierwszy raz. To wszystko. Słyszałem go w piątek, słyszałem, jak kilka razy mówi do Malaka, co gra prawnika Filipa Waschütza: "Proszę mi nie przerywać!”. I było tak, jak by ta prośba niespiesznie wychodziła poza scenę i spokojnie wybrzmiewała raz, drugi, piąty, w nieskończoność prawie – w świecie wirujących bąków. Pocieszająca wędrówka czterech prostych słów. Nawet gdyby miały nie być usłyszane – a niechybnie nie będą – dobrze jest wiedzieć, że wciąż dźwięczą, wciąż tak samo czysto. Jeszcze tak, jeszcze tak, jeszcze tak.
20 czerwca 2013 Jerzy Nowak skończy lat 90. Przypominam o tym, bo w świecie pędu, gdzie zapomina się o wszystkim, nic innego nie pozostaje. Nie wiem, jaki prezent sprawi sobie Nowak na urodziny, lecz niech nie będzie on mniej zawrotny, mniej smakowity, mniej piękny od prezentu, który sprawił sobie pewien napisany felietonista, ten niegustujący w opętańczym galopie Koszałek Opałek, co całkiem jak Hirsz Singer – nigdy nie znalazł powodu, by zrezygnować z siebie.
Paweł Głowacki. Fot. Andrzej Głuc