Różnica między dniem a nocą

Ostatnia aktualizacja: 12.02.2013 12:18
Tak, Jerzy zawsze miał czas na adoracje rzeczy najmniejszych – czyjegoś ucha w gospodzie, dźwięku jazzowych fortepianów i trąbek, pozornie obojętnego zdania starego opowiadacza, Szekspira lub Słowackiego, kropli gorzałki, smugi zapachu, palca, nici, guzika.
Lidia i Jerzy Skarżyńscy - projekt dekoracji do Cosi fan tutte W.A. Mozarta w reżyserii Z. Więcławówny, Opera i Operetka, Kraków 1965; ze zbiorów Centrum Scenografii Polskiej Oddział Muzeum Śląskiego w Katowicach
Lidia i Jerzy Skarżyńscy - projekt dekoracji do "Cosi fan tutte" W.A. Mozarta w reżyserii Z. Więcławówny, Opera i Operetka, Kraków 1965; ze zbiorów Centrum Scenografii Polskiej Oddział Muzeum Śląskiego w Katowicach

Odszedł smak. Jakoś tak pomyślałem dziewięć lat temu, minutę po styczniowej śmierci Jerzego Skarżyńskiego. Chyba tak pomyślałem, lecz pewności nie mam, już od dawna nie. Gdzieś przepadła stara lekcja, której Jerzy uparcie mi udzielał na ostatniej swojej, kilkuletniej prostej, lekcja czułości dla detali. Sczezła dobra cierpliwość. Słowa nie te same przestały być osobne, zlały się w jedno, i nie tylko one. Wszystko się upraszcza, spłaszcza, trywializuje, karleje. Może więc w miejscu słowa "odszedł" tkwiło wtedy słowo "umarł"? Różnica na pozór niewielka, żadna prawie, ot, dwa odcienie ciemności, dwa odmienne semantyczne ciężary jednego finału przecież, mijające się ledwie o włos. Skąd brać dziś czas na niespieszną adorację małości, która dzieli?
Jerzy miał czas. Na wakacje przed swą styczniową śmiercią, której już nie dało się obejść, wyjechał do Egiptu. Chciał zobaczyć tamte ziemskie znaki wieczności: jasne grobowce, rzeźby, świątynie jak twardy blask. Po powrocie, wczesną jesienią, w uroczej krakowskiej cukierence zwanej "Zwisem", albo w wiecznie sinej zawiesinie "Dymu" – to też zlało się dziś w jeden płaski banał – noszonym na serdecznym palcu prawej dłoni srebrnym pierścieniem bez barwnego oczka pukał w szkło nigdy nie puste i tylko o jednym mówił. O palcach. Tak, o palcach gdzieś nad Nilem, palcach ogromnej rzeźby, nie wiadomo kogo przedstawiającej, boga jakiegoś, kapłana, władcę, demona – obojętne. Kamienne palce – tylko to nie było obojętne. Ich ułożenie, jak mawiał Jerzy: "niepojęty niepokój w ich spokoju na wieki wieków”. Ich taktowna elegancja, idealne ich proporcje, i jeszcze ich paznokcie jak twardy synonim ciszy, i łagodne zgrubienia stawów, kruchych i nie do rozbicia zarazem. O tym mówił wieczór po wieczorze, wciąż od początku. Tylko o tym.
Dla wszystkich detali świata – Jerzy miał czas, nawet gdy już nie miał czasu. Tak było od zawsze. W "Rozmowach o Konradzie Swinarskim i <Hamlecie>” – książce przez Józefa Opalskiego ulepionej z rozmów z współtwórcami nieurodzonego arcydzieła teatralnego, z resztek ich pamięci, opowiastce, co ją chyba Jan Kott nazwał dochodzeniem śledczym, mającym wytropić piękno zakończone nagłym fiaskiem – Lidia i Jerzy Skarżyńscy mówią o naczelnej dla Swinarskiego idei złudnego panowania człowieka nad przyrodą. "I wymyśliliśmy nawet taki dowcip, robiąc to panowanie nad światem w rozporku spódnicy Gertrudy, haft, na którym są i zwierzęta, i rzeki, i drzewa... taki arras. To mało dostrzegalne, bo bardzo dyskretnie zrobione". Właśnie, mało dostrzegalne, arras jako wiór bez większego znaczenia, prawie nic. Ale "prawie" to jest włos, którego nie można ominąć, bo jest możliwość, że zasadą świata są wióry, arrasy niczym paznokcie, to wszystko małe, co umyka oku. Tak, Jerzy zawsze miał czas na adoracje rzeczy najmniejszych – czyjegoś ucha w gospodzie, dźwięku jazzowych fortepianów i trąbek, pozornie obojętnego zdania starego opowiadacza, Szekspira lub Słowackiego, kropli gorzałki, smugi zapachu, palca, nici, guzika. I tak też mają się sprawy w potężnej, przez Muzeum Śląskie w Katowicach wydanej księdze, co jeśli nie już, to lada dzień wyląduje w księgarniach – w księdze "Mapy wyobraźni. Surrealne światy Jerzego Skarżyńskiego".

/

Prawie czterysta stronic wielkiego formatu w twardej oprawie, prawie dwieście kart z papieru w bardzo arystokratycznym gatunku. Na nich – reprodukcje niewielkiej części dziś już chyba w całości nie do policzenia przestrzeni Jerzego, jego kostiumów teatralnych i filmowych, postaci i kształtów, które namalował, narysował przez życie całe, poczynając od Beduina na wielbłądzie, wędrującego przez pustynię jakąś – kto wie, może niedaleko od kamiennych palców ostatniej opowieści Jerzego? – Beduina na wielbłądzie, którą to parę z niepewnych kresek stworzył, gdy miał lat sześć. Mapy wyobraźni są w istocie mapami drobin. Gdyby nawet świat był jednolity tak, jak się nam z nudów i lenistwa oczu fatalnie zdaje, dzięki różniczkującemu spojrzeniu Jerzego – na kartach świetnej tej księgi świat powraca do swojej naturalnej różnorodności nie do ogarnięcia. Detale, wióry, strzępy pozornie bez znaczenia, niezauważalne różnice odcieni, guziki, nosy, oczy, zapętlone członki sennych widm, niczym włos cienkie kontury cieni, barwy zestrojone jak delikatnie trykające się kółka starych zegarków, nakręcanych palcami. To i cała reszta małości, której liczba jest liczbą piasku, małości, co pod kredką, ołówkiem, piórkiem, pędzlem Jerzego zaczynały grać pierwsze skrzypce... I co teraz?
Okiem fatalnie odwykłym od spokojnego dzielenia włosa na czworo brnę przez tę gęstość prawie bez dna, wlokę się po doskonałych kreskach, które trzeciego wymiaru, ciała, czyli ciężaru nabrały kiedyś w teatralnych przedstawieniach Bogdana Hussakowskiego lub Konrada Swinarskiego, w filmach Wojciecha Jerzego Hasa, na nie wiadomo jak wielu jeszcze scenach ani na jak wielu taśmach celuloidowych, sunę po kształtach narysowanych, namalowanych, po obrazach, szkicach, komiksach – i owszem, czuję chęć, by przeskoczyć na chwilę do światka dzisiejszej scenografii, do tych rumowisk Melpomeny usypanych z paździerza, kabli, trampek, mikrofonów, szmat z drugiej ręki i tym podobnych krajobrazów, co są ogólną teorią wszystkiego, choćby tego, że tak z Polską, jak i światem współczesnym wszystko jest do dupy. Czuję tę chęć – ale i od razu mi się odechciewa pociągnąć chęć. To zbyt łatwa konfrontacja – byłby to zbyt prosty śmiech w paździerzowych ciemnościach. Pamiętając o Jerzego przekonaniu, że rysunek jest opowieścią, wolę inną wycieczkę zrobić, znów w przeszłość, oczywiście.
Na początku zupełnie innego "Śmiechu w ciemności" – tym razem chodzi o starą powieść – Vladimir Nabokov wyznaje: "Żył sobie raz w niemieckim mieście Berlinie mężczyzna imieniem Albinus, bogaty, szanowany, szczęśliwy; pewnego dnia porzucił żonę dla młodej kochanki; kochał, lecz nie był kochany; i życie jego zakończyło się katastrofą". Ile dzisiejszych produkcji scenicznych – cokolwiek zdaje się być ich tematem naczelnym – jest taką rewelacją, w kilku pensjonarskich banałach się zaczynającą, w nich trwającą w pustawą nieskończoność i na nich finiszującą? Nabokov ciągnie: "Ot i cała historia, moglibyśmy więc postawić kropkę, gdyby ze snucia opowieści nie płynęła korzyść i przyjemność; a choć na kamieniu nagrobnym bez trudu pomieści się skrócona wersja ludzkiego życia w oprawie z mchu, szczegóły są zawsze mile widziane. Otóż pewnego wieczoru Albinusowi zaświtał piękny pomysł". I tak dalej. Czyli – ponad dwieście stron opowieści, dwieście stron zawrotnego tańca miliona detali, dopisanego do tandetnej oczywistości pierwszego akapitu, tańca, który tę wstępną oczywistość obrócił w hipnotyczną nieoczywistość życia nieuchronnie pojedynczego, nie do podrobienia.
Kolejny raz oglądam pomieszczone w księdze "Mapy wyobraźni" ślady, które zostawił Jerzy, czytam Nabokova, krzepnie moja pewność, że Jerzy teatr na papierze robił tak, jak Nabokov pisał swoje opowieści o niepojętym nicowaniu się naszego i tamtego świata. Smakując wszystkie okruchy tutejsze. Na powrót odrabiam zapomnianą lekcję: uczę się cienkiej jak włos, bądź palec egipskiej rzeźby, przepaści między słowem "odszedł", a słowem "umarł". To samo z nocą i dniem. Idąc odwiedzić Jerzego – zawsze ruszam po zmroku, kiedy biura cmentarne są już zamknięte i na mapkę z grobami nie ma szans. Idę przez ciemność, najpierw – bo tak mówią ci, co kłamią, że odnaleźli – tuż za główną bramą w prawo, później w lewo i prosto, aż do drzewa całego w pnączach. Chodzę tak każdego stycznia, staram się, błądzę w nadziei i nadzieja się spełnia – nigdy nie trafiam. Jakby grobu w ogóle nie było. Różnica między dniem a nocą jest dobra.

Paweł Głowacki

Paweł
Paweł Głowacki. Fot. Andrzej Głuc