Białe ręczniki

Ostatnia aktualizacja: 19.02.2013 12:18
Siedzę, długo siedzę w ciszy, siedzę tak długo, aż usłyszę opowieść – jakoś tak rzekł Beckett, pytany o tajemnicę pisania. "Karnawał" jest szmerem.
Sławomir Mrożek - zdobywca Nagrody Kościelskich w 1962 roku
Sławomir Mrożek - zdobywca Nagrody Kościelskich w 1962 rokuFoto: Wikipedia/Mariusz Kubik

- Ciekawam, Heleno, strasznie ciekawam, czy się wywróci? – syknęła entuzjastka zdarzeń wiekopomnych, z ciemnym płaszczem i kaszmirowym szalem na ramieniu stojąc w kolejce do szatni. Niespiesznym gestem zbadała stan misternej tulei koka. Wszystko na miejscu. Ulga. Nic nie odstaje. Wielka ulga.

Była do czerwoności rozpalona tą starą nadzieją ludzkości, co niegdyś kazała obywatelom miasteczek i wsi tłoczyć się na jarmarcznych placach, oddech wstrzymywać i miejsca swego strzec niby skarbu największego, bo przecież tam, na podeście przed remizą, miała za chwilę objawić się baba z brodą po kolana, albo karzeł wyjątkowo wysoki, ewentualnie chłop karmiący niemowlę cyckiem kolosalnym jak dynia-rekordzistka zeszłego sezonu. Kiedy to było? Kiedy usłyszałem nadzieję entuzjastki zdarzeń wiekopomnych? Dziesięć lat temu? Niech będzie dziesięć. Dawno temu. Wszyscyśmy się wtedy żwawiej ruszali, pojazdy komunikacji miejskiej nie uciekały z przystanków. A dziś - co? Dziś człowiek już odpuszcza dzwoniące tramwaje, choćby mu do drzwi zostało metrów ledwie pięć, odpuszcza, bo wie, że jak wystartuje, to rypnie niechybnie – twarz w kałuży, rozprute portki, kaszkiet w szkocka kratę toczy się w stronę kosza, dłonie bliźnich pod pachami, w górze czyjś troskliwy głos: „trzeba uważać, panie drogi, uważać trzeba i pamiętać, że nie wolno przesadzać, już nie!” -  i wstyd będzie, wstyd i śmiech młodzieży za szybami wolno odjeżdżającej 3, 13 lub 24. Tak, wszyscyśmy się żwawiej ruszali, a Grażyna Karaś żyła jeszcze, żyła i z Przemysławem Śliwą tworzyli w Krakowie Wiosny Baletowe – ze świata całego sprowadzali arcydzieła gestów zawsze cichych. W dniu, który wspominam, na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego miał zatańczyć sam Michaił Barysznikow.

 - Tak, Tereso – odparła identycznie rozpalona Helena – jest duża szansa, że rypnie, w końcu ma chłop grubo ponad 50 wiosen, może się wywrócić, może nawet nogę złamać w piruecie, albo nie wyhamuje, wystaw to sobie, nie wyhamuje, do orkiestronu runie i huk będzie, aż miło! W którym rzędzie siedzimy? W trzecim? Świetnie!

 

Siedziałem w pierwszym, z boku. Widziałem dojmujący cień niegdysiejszej maestrii tanecznej, widziałem lepki pot gestów już na amen skulonych, gestów nieodwracalnie szarych, co ledwo się zaczęły, a już kostniały, słyszałem sapanie piruetów, które nieruchomiały w połowie pierwszego obrotu, jęki skoków ołowianych, tupanie nie do zagłuszenia, mlaski uda bijącego w udo. Widziałem, słyszałem wielki, piękny taniec zmęczenia, którego nie da się obejść, uśpić, zdławić. Widziałem, słyszałem tańczący ostateczny finał tańca. Było tak, jak bym oglądał zmienione w sam ruch pierwsze zdanie legendarnej opowieści Samuela Becketta: „Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy”. I najważniejsze: nawet sama tylko chęć oceniania tej baletowej godziny, chęć rozliczania jej estetyki, dywagowania o jej technicznych słabiznach, stawiania jej ocen – była grubą niestosownością. Gdy stary Barysznikow tańczy na pożegnanie – co komu po fachowych recenzenckich upierdliwościach, po wszystkich tych probówką, wagą aptekarską, mikroskopem i kątomierzem zalatujących etykietkach: „źle”, „nieudolnie”, „ociężale”, „nie powinien już”, „trzeba umieć odejść”? Tu chodzi o coś poważniejszego, grubo poważniejszego niż estetyczna wirtuozeria lub jej ułomności. Gdy stary Barysznikow tańczy na pożegnanie niegdysiejszej swojej, dawno omszałej doskonałości, jedno pozostaje. Patrzeć z palcem na ustach. Nie odwracać głowy. Patrzyłem. Widziałem go. I jeszcze, w szczelinie kulis – wysoką kolumnę białych ręczników na stole. Gdy Barysznikow, by zmartwychwstać, na chwilę znikał ze sceny – kładł suchą biel na głowę, ramiona, nogi.

Przypomina się to dziś. W najnowszym numerze „Dialogu” – ostatnia sztuka Sławomira Mrożka „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama”. Tuż po niej – esej „Przypisy do <Karnawału>”, w którym Janusz Majcherek dotyka chyba wszystkiego, co w opowieści Mrożka najistotniejsze. Bohaterów: Impresaria, Asystenta, Goethego, Szatana, Biskupa, Prometeusza, Adama, Lilith, Ewę i Margheritę, detale didaskaliów, biblijne i historycznoliterackie tropy, karnawałową strukturę, każdy anachronizm, dziwność wszelką, przemilczenia – Majcherek wszystko to nazywa, wyjaśnia, analizuje, lepiąc zawrotną erudycyjną pajęczynę, która pokazuje, jak skomplikowanym mechanizmem jest ostatnie sceniczne szaleństwo Mrożka. Rzecz jasna – mucha na wywodzie Majcherka nie siada, czapki z głów, bez cienia ironii to mówię. Ale też nic nie poradzę - a nawet gdybym mógł, raczej nie znalazłbym powodu – nic nie poradzę: kiedy w finale „Karnawału” dobiega cichy, a potem coraz głośniejszy śpiew Lilith, która ciemną pieśń snuje z Drugiej Strony Jeziora (Mrożek właśnie tak to zapisuje – dużymi literami) – do mnie wraca tamten odległy wieczór Barysznikowa tańczącego koniec tańca, tamten pełen nadziei syk dam czekających na wywrotkę starca, tamta wysoka kolumna białych ręczników na stole za kulisami. Jeszcze inaczej powiem.

Owszem, z subtelną pajęczyną Majcherka w garści – można ulepić wcale zgrabną, nawet głęboką odpowiedź na odwiecznie fatalne pytanie „O czym to to jest, proszę studenta?” Dla mnie jednak odpowiedź tkwi w dźwięku. Siedzę, długo siedzę w ciszy, siedzę tak długo, aż usłyszę opowieść – jakoś tak rzekł Beckett, pytany o tajemnicę pisania. „Karnawał” jest szmerem. Przy całej swojej migotliwości, przy pastelowym cieple jeziora, szuwarów, traw, błękitu, słońca lub księżyca, ogrodowych stolików, krzeseł i ławek, win, szampanów i wykwintnej odzieży, karnawałowych masek wreszcie – sednem tej miłością i seksem nicowanej opowiastki, w której mity mieszają się z realnością, czas zaś dokumentnie stracił orientację, sednem tego Mrożka ostatniego (finalnego?) drobiazgu scenicznego jest szary szmer słów, zdań, przemilczeń. Tak to słyszę. Każda z kilkudziesięciu na cztery akty rozpisanych scen maleńkich, ledwo się zaczęła – a już zamiera. Jak by zdaniom starczało sił tylko na ostrożne, niewielkie ruchy. Ot, ostatnia (przedostatnia?) manifestacja istnienia. Czy po udarze mózgu, którego Mrożek doznał 15 maja 2002 roku, kiedy opuściły go wszystkie słowa, by jako tako powrócić w trakcie pisania przezeń autobiografii „Baltazar” – ktoś miał nadzieję, że Mrożek stworzy dla teatru coś jeszcze? Czy „Karnawał” jest końcem ostatecznym, końcem wszystkich Mrożka opowieści? Tak? Więc co? Czy „Karnawał”, ten cokolwiek somnambuliczny karnawał zmęczonej intonacji – naprawdę jest pożegnaniem, tańcem ostatnim, ze spokojnego zmierzchu ulepionym piruetem niespiesznym? Z widmem wysokiej kolumny białych ręczników na stoliku za nie wiadomo jakimi kulisami, bądź gdzieś tam, daleko, bardzo daleko – po Drugiej Stronie Jeziora?        

Nie wiem, bo niby sąd brać takie informacje? Wiem tylko: nie należy zatykać uszu. Trzeba słuchać szarego szmeru, trzeba słuchać z palcem na ustach. I trzeba cierpliwie czekać, aż ktoś tę pożegnalną (a może jeszcze nie pożegnalną?) intonację 83 letniego pisarza wyreżyseruje. A Helena i Teresa? Co z nimi? One po prostu są. Takie mentalności były od zawsze, istnieją, nigdy nie przepadną. Na prapremierze „Karnawału” zasiądą w trzecim rzędzie i mocno zacisną kciuki. To nieuchronne. Marzenia ich czasem się spełniają, czasem nie, jak to w życiu. Tamtego odległego dnia sprzed lat dziesięciu Helena i Teresa opuszczały teatr markotne. Barysznikow niestety nie wywrócił się, nie złamał nogi, nie lądował w orkiestronie. Zupełnie bez fajerwerków - dotańczył koniec tańca do końca. 

Paweł Głowacki

Paweł
Paweł Głowacki. Fot. Andrzej Głuc