Nie ważne nazwisko żurnalistki, nie ważne jej imię, ani nazwa gazety, gdzie pracuje. Istotne, że tydzień temu stanęła o zmierzchu przy oknie swego pokoju i łza nadziei puknęła w parapet. „Nie bój się maleńki, ale przecież perspektywiczny pieńku ty mój – jakoś tak szepnęła do hodowanego w donicy na parapecie słupka czytelnictwa – nie karlej, nie rezygnuj z pionowej ścieżki ku niebu, bo za sekundę nie podleję cię roztworem dziś już niepojętego słowa „Ptifurki, nie siknę w czarnoziem pod tobą tym niejadalnym zabytkiem z zamierzchłej epoki językowej - nie uczynię tego, bom dobra mamusia jest! Tak, słupku czytelnictwa, dobra i troskliwa podlewaczka ze mnie, krzywdy nie dam ci zrobić...”
Owszem, bohaterka nasza jest dobra, troskliwa. Prawie tak, jak dobre i troskliwe były ongiś Prawdziwe Polskie Katoliczki, bodaj w Toruniu. Pamiętacie? Chyba tam lata temu, w centrum kluczowego skweru miasta Święty Dąbek ku czci Jana Pawła II zasadzono. I zaczęło się! Prawdziwe Polskie Katoliczki na krok nie odstępowały Zacnego Malucha. Tak opowiadają ci, co na własne oczy widzieli ten długi seans Strzelistej Czułość. Prawdziwe Polskie Katoliczki na warcie przy Świętym Dąbku tkwiły w dzień i w nocy. Nuciły mu Godzinki, odmawiały za zdrowie jego różaniec, co kwadrans przekazywały mu znak pokoju. Lecz nie tylko duchową strawę miały na pieczy. By się Święty Dąbek dobrze nam rozwijał, Prawdziwe Polskie Katoliczki podlewały go zupami – żurkiem z białą kiełbasą, grzybową na cielęcych kościach, rosołem z lanymi kluskami. Pod wciąż jeszcze miękką, dziecięcą korę, wsuwały mu kotlety schabowe, wędzone makrele oraz kartofle z omastą. Z nitek kiszonej kapusty wiązały mu na gałązkach skromne warkoczyki - bo a nóż najdzie go pod wieczór ochota na kwaśne. Gdy w upalne dni Święty Dąbek czuł pragnienie, raczyły korzonki jego wiadrami kompotu z rabarbaru, a także chłodziły gałązki wiatraczkami na baterie. Przed deszczem i słońcem chroniły Czystą Roślinę czaszami parasoli w barwach Stolicy Piotrowej. A kiedy nadeszły mrozy – na czubki witek wciskały rękawiczki z jednym palcem, pieniek otulały wełnianymi golfami i niespotykanie duży beret z antenką założyły na czubek. I chuchały, rzecz jasna, chuchały i cierpliwie nakłaniały Kluczowe Drzewko Ich Pokornych Dusz do wykonywania rozgrzewających drzewne słoje ćwiczeń gimnastycznych, na przykład – do przysiadów. I tak trwał sobie ten szlachetny seans dobroci. A efekt? Święty Dąbek – zdechł na progu wiosny. Jeśli wierzyć naocznym świadkom, tyleż zdechł, co na myśl, że mu Prawdziwe Polskie Katoliczki zaczną w maju wsuwać pod korę jakże świeże i zdrowe młode ziemniaczki, posypane jakże świeżym i zdrowym szczypiorkiem - popełnił samobójstwo, zaciskając sobie na szczycie chudego pnia pętlę z wiotkiej gałęzi. Amen.
Czy było tak naprawdę? To zupełnie nieistotne. Tu chodzi o potworność chorobliwej troskliwości, o opiekuńczość tak skrajną, że groteskową, zawstydzającą, żałosną. Tu chodzi w istocie o jakże żywą, coraz żywszą i coraz gęstszą napastliwość mnożących się niczym króliki trybunów, którzy są święcie przekonani, iż najlepiej pod słońcem wiedzą, co i dla kogo jest dobre, a co złe. Całkiem jak nasza żurnalistka, która też już wie, choć na razie jeszcze żaden z niej trybun. Ona – w redakcji odpowiedzialna za pielęgnowanie dobrych stosunków między czytającą ulicą a usypywanymi na papierowych płachtach jej gazety stertami liter - wiedziała, co dobre, a co złe. Wiedziała i powiedziała. Dlatego druh mój, wspaniale stary felietonista, na zebranie kolegium redakcyjnego wezwany został. Przemawiał sam redaktor naczelny...
„Szanowny kolego! Wnikliwie zbadaliśmy rynek, wywiad na mieście żeśmy zrobili i musimy zapytać: co znaczy użyte przez pana w felietonie słowo „Ptifurki”? Hę? Pytam, bo redaktorzy odpowiedzialni za kontakty z taksówkarzami problem zbadali – i ani jeden krakowski taksówkarz nie wie, co znaczy: „Ptifurki”. Redakcyjni zwiadowcy działający w sklepach mięsnych – ten sam wynik ich ankiety. Lekkie Damy na Placu Biskupim aktywne po północy – też ani dudu w kwestii „Ptifurek”, a musisz pan wiedzieć, że na tamtym trudnym, acz czasami łaskawym dla przechodnia terenie działa najwybitniejsza nasza grupa lingwistyczna. I, drogi felietonisto, w temacie pańskich „Ptifurek”: ani me, ani be, ani kukuryku – także wśród murarzy, tynkarzy, kanarów we wszystkich krakowskich środkach lokomocji miejskiej, wśród rzeźników, wśród szwaczek i krawcowych, wśród pacykarzy, wśród geodetów, wśród... Szkoda wymieniać, kolego! Po prostu – w jakimkolwiek środowisku byśmy nie zbadali lotności słowa „Ptifurki”, mój ty stary stylisto, tam kłopotliwą ciemność lic, a nie lekkość westchnień ludzi rozumiejących, spotykamy! Więc sam pojmujesz chyba: tekst z karkołomnym słowem „Ptifurki” nie przejdzie – bo żaden z Naszych Kochanych Czytelników „Ptifurek” nie kupi! A któż nas kupi, jeśli nie Nasi Kochani Czytelnicy, o których spokój przy czytaniu naszej gazety troszczyć się musimy i których możliwości semantycznych drażnić nie możemy, bo inaczej słupek nam w doniczce skarleje – i co wtedy?! Owszem, felieton jest ciekawy, lecz „Ptifurki” musisz, mój drogi, na inne słowo zamienić, gdyż „Ptifurki” są dziś stanowczo za trudne!”
Za trudne!... Dokładnie to samo od władz Teatru Telewizji usłyszał filmowy i teatralny reżyser Filip Bajon. W wywiadzie „Za dużo odłożonych pomysłów” (Gazeta Wyborcza, 22 lipca 2013) wyznał: „Z Marzeną Mróz napisałem sztukę o Fellinim. Jego ostatnie dwa tygodnie, leży w komie i przypomina sobie: rozmowę z producentem Angelo Rizzolim, który ostatecznie się na niego wypiął, z Giuliettą, gdy mają obchodzić 50-lecie związku. Do tych obchodów nie doszło, ale u nas dochodzi – on zamawia dla niej róże z Kolumbii. Kończy się to rozmową Felliniego z Bergmanem. Felliniego miał grać Gajos. W Teatrze Telewizji orzekli: za trudne. Tekst leży tam pięć lat. A to byłoby tylko pięć dni zdjęciowych, w jednym miejscu”. Więc już nawet fakt, że ktoś proponuje sztukę, którą da się zrobić za cenę barszczu – nie ma znaczenia?! Nadzwyczajne jaja!
Za trudne!... Co w opowiastce Bajona jest za trudne? Słowa „Fellini” i „Bergman”? Lepiej jak by było: „Wajda” i „Zanussi”, bo to nad Wisła osłuchane jest bardziej? Może Gajos za trudny, więc można by go zmienić na jednego Mroczka, a nawet na obu – i kreowali by sobie Felliniego naprzemiennie? A może w ogóle niechaj nie będzie to ani Wajda, ani Zanussi, tylko dwóch ślusarzy, co właśnie stracili pracę, i niech nie rozmawiają, tylko opony palą i wrzeszczą pod Sejmem na Wiejskiej, to znaczy – niechaj to nie sztuka, a zaangażowany w polskie problemy społeczne teatrzyk paradokumentalny będzie? Czy tak? Coś takiego nie byłoby za trudne? A owszem - nie. Lity banał nigdy bowiem nie jest za trudny. Myślowo i estetycznie jak naleśnik płaski manifest jakiś, jakaś z truizmów naprędce sklecona publicystyka – to są łatwe w przełykaniu, powszechnie lubiane rarytasy. Tak. Lecz – dla jak wielu? Co? Dla wszystkich?
Inaczej zapytam. W światku słowa pisanego, w teatrze, filmie, plastyce i muzyce, na planecie piosenek oraz w telewizji – kto i czemu tak chętnie pieje: „Za trudne!”? Kto tym cudownie poręcznym hasłem z lubością „załatwia sprawy”? Nie znajduję innej odpowiedzi: ci, co z góry założyli, że odbiorca sztuki w Polsce – to debil lity. Że od wybuchu wolności wszyscy, absolutnie wszyscy Polacy skretynieli, a jeśli o smak idzie – stoczyli się na dno, gdzie tylko neandertalczycy. Nie należy zatem ich płoszyć, odstraszać, jeno trzeba ich debilizm pielęgnować przyjemnym, bo żadnych oporów przy żuciu nie stawiającym prostactwem. A jeśli dodać do tego, że w pół roku można dla zadekretowanego debila wyprodukować lewą ręką pięć, sześć chwytliwych banałów, a każdy w cenie jednej porządnej opowieści - ilu znajdzie się artystów, którzy pozostaną po stronie opowieści? Nie wiem. Jedno wszakże pewne. Gdy kilka lat temu Teatr Telewizji na powrót zaczął pokazywać przedstawienia na żywo – a była to cierpkawa komedia „Boska” w reżyserii Andrzeja Domalika – media doniosły o bodaj trzy miliony głów liczącej sobie widowni, trzy albo pięć, nie pamiętam dobrze. A cóż to się wtedy stało? Czyżby aż pięć milionów półanalfabetycznych buraków nadwiślańskich naraz się pomyliło i przez półtorej godziny żuło sztukę wysoką, myśląc, że to pęto pasztetowej? W sumie - zabawna zagwozdka. Zabawna, ale też niczego zabawność ta nie zmienia.
Piewcy debila naszego powszedniego dalej trzymają się raźno, coraz raźniej. Coraz intensywniej głoszą, że Fellini, Bergman, Starsi Panowie, Rozmowa, Metafora, zdania dłuższe niż „Ala ma kota” i ogrom podobnych jakości – to są dania za trudne. Żurnalistka nasza zaś tydzień temu ściera z parapetu łzę swojej nadziei i kończy monolog do słupka czytelnictwa. Szepce: „...więc jako ogrodniczka, co szalenie miłuje cię, mój nierychliwy, acz rozwojowy słupku – podleję cię nie rozcieńczonym słowem „Ptifurki”, a rozcieńczonym, powszechnie zrozumiałym słowem „Ciasteczka”! Nie inaczej, krasnalu mój oporny – nie będzie sucho w donicy twej, więc daj spokój malkontenctwu i wystrzel w niebo choć o milimetr! Urośnij, kochanieńki, urośnij, urośnij, urośnij! Daję słowo: jak wystrzelisz o milimetr – podlewać cię będę takim banałem codziennym i językiem tak prostackim, że zakwiczysz, aż miło! Zatem? Jak będzie, słupku kochany, ty mój Bradzie Pitcie?...”
Słupek był łaskawy. W felietonie mego druha zmieniono „Ptifurki” na „Ciasteczka”. Druh mój wprawdzie wyszedł na idiotę, ale za to wzrosła sprzedaż gazety! Żurnalistka zaś, w nagrodę za przytomność umysłu i wręcz fantastyczny profesjonalizm dziennikarski, została mianowana zastępcą redaktora naczelnego. Powiadają, że po wakacjach może dostać stołek Dyrektora Teatru Telewizji.