Jesień idzie znów, wrzesień znów blisko, znów nadchodzi nowy sezon nadwiślańskiej Melpomeny biletowanej, znów słychać, z każdym kolejnym dniem coraz wyraźniej słychać to dudnienie kolosalne, głuche, tępe, jakby ziemia była pustym kotłem, dudnienie, którego nie pomylisz z żadnym innym dudnieniem, obalające, bezlitosne, jerychońskie. Zwierzęta tedy znów dygocą, znów kurczą się dni, w prologu „Krawca” Sławomira Mrożka Klient Ekscelencja i Krawiec znów powtarzają legendarną wymianę zdań o tym, co nieuchronne, dla zabicia czasu przymiarki cudownych szat - recytują starą gorycz, skrywając ją pod wytwornością konwersacji arystokratycznej, powtarzają słowa, które nie ocalą, znów nie.
KLIENT EKSCELENCJA: Więc powiada mistrz, że Barbarzyńcy są blisko?
KRAWIEC: Są tu, w przedpokoju.
KLIENT EKSCELENCJA: Od kiedyż to? Zawsze mniemałem, że dzieli nas od nich co najmniej sto lat i parę oceanów.
KRAWIEC: Czas szybko leci, z oceanami także jest krucho.
KLIENT EKSCELENCJA: Nieprzyjemna wiadomość. Jak oni wyglądają?
KRAWIEC: Strasznie. Są prawie nadzy.
KLIENT EKSCELENCJA: Jak się zachowują?
KRAWIEC: Nad podziw spokojnie. Oglądają tapety, nieufnie obwąchują krzesła. Jeden z nich zjadł bukiet róż.
KLIENT EKSCELENCJA: Razem z kolcami?
KRAWIEC: Nie, przedtem oddzielił kolce od łodygi za pomocą scyzoryka.
KLIENT EKSCELENCJA: Więc jednak nie jest zupełnym Barbarzyńcą.
KRAWIEC: Owszem. Ekscelencja ma nieścisłe wyobrażenie o barbarzyństwie.
Tak, nowy sezon znów blisko. Znów działać zaczęła odwieczna reguła: najpierw kolosalne dudnienie globu, później w przedpokoju kopczyk różanych kolców przy pustym już wazonie. Trzeba opanować lęk. Trzeba uspokoić zwierzęta. Trzeba się przygotować – odkurzyć zbroję, przetrzeć tarczę, sprawdzić aprowizację w starych kryjówkach, nocami wykopać w zagajniku pod miastem kilka nowych, mogą się przydać, na pewno się przydadzą. Nade wszystko zaś należy powtórzyć sobie elementarz, raz jeszcze przepowiedzieć szeptem odwieczne prawdy, przypomnieć zasady, które pozwalają nie mylić kierunków świata, odróżniać Rzym od Krymu i nogę od ręki, nie szukać grobli na pustyni i mimo wszystko, na przekór atrakcyjnej nowoczesności, po staremu dziwić się pozwalają, kiedy krawiec na nić nawleka widły. Po prostu należy wrócić do abecadła. Ono uspokaja i chroni przed kompromitacją. Z człowieka, który zwykł sobie abecadło recytować co sierpień - niechby i nieporządnie, niechby tylko na chybił trafił - ciężko jest od września robić idiotę w teatrze, poza teatrem, gdziekolwiek.
Więc na przykład - W. „Wariacje Goldbergowskie”. Albo S. Sonata – ostatnia, niedokończona sonata fortepianowa Beethovena. Kolejny raz wysłuchać tego uważnie. U oraz M – kobiecy uśmiech na obrazie Leonarda i którykolwiek z ociosanych przez Michała Anioła jasnych głazów. Znów przyglądać się uśmiechowi i głazom, choćby na reprodukcjach. I wrócić do czytania opowieści po wielokroć już czytanych. B? Niech będzie „Boska Komedia”. K? Niech będzie „Król Lear”. O? Niech będzie „Ostatnia taśma”. H? Oczywiście Herbert, którykolwiek z jego wierszy. S? „Sklepy cynamonowe”, rzecz jasna, i równie nieuchronnie „Sto lat samotności”. N? Nabokov, obojętnie co, może autobiograficzne „Tamte brzegi”, ta olśniewająca intonacja pamięci, albo arcypowieść „Dar”, na czele z wyjętym z „Podręcznika gramatyki rosyjskiej”, spokojnie bolesnym mottem-wyliczanką, mottem-powrotem do pozornie banalnych prawd, które nie pozwalają zgubić się w świecie niepoczytalnych konceptów: „Dąb jest drzewem. Róża jest kwiatem. Jeleń jest zwierzęciem. Wróbel jest ptakiem. Rosja jest naszą ojczyzną. Śmierć jest nieuchronna”. A teraz to, co za kurtyną. T. Cały teatr Tadeusza Kantora, najlepiej jego namacalny sen o powrocie do Wielopola, na prowincję świata głównego, w sam środek dawno temu na amen zetlałych tęsknot, i jeszcze na płycie DVD „Wyzwolenie” Konrada Swinarskiego. No i ekran wreszcie. Co tutaj? A? Tak – A. Inny powrót na inną prowincję świata głównego - Federica Felliniego „Amarcord”, co znaczy: „Pamiętam”.
Żeby przetrwać wrzesień, a później październik, listopad, grudzień i całą resztę nowego sezonu – znów oglądam tę doskonałość. Patrząc, kadr po kadrze znów recytuję sobie starą, niemą wyliczankę Felliniego, zamkniętą w sekwencji kilkudziesięciu pulsujących obrazów, epifanii, przed którymi ręce opadają bezradnie i z których każda otwiera sto furtek, kusi tajemnicami, taktownie prosi o zatrzymanie się przed nią i o odpowiedź na stawiane przez nią pytanie, o odpowiedź na jej niepokój, dryfujący gdzieś przy dnie kształtów i kolorów, o odpowiedź w formie choćby najdłuższej opowieści, którą każdy z patrzących niech sobie snuje samotnie, tylko samemu sobie. Wyliczanka więc, to Felliniego rozwinięte, niepełne abecadło, co nie pozwala zgubić się w kraju konceptów coraz intensywniej niepoczytalnych.
Drzewo, na które wlazł szalony wuj Teo, gdyż pragnął kobiety – jest drzewem. Pies, któremu pędzący automobil odciął ucho – jest zwierzęciem. Paw, co w środku kolosalnie śnieżnej zimy kroczy po krawędzi fontanny i hipnotyczny wachlarz ogona rozkłada na tle mlecznych sopli – jest ptakiem. Rimini, mieścina nad Adriatykiem, do której Fellini wraca „Amarcordem”, jest dziecięcą ojczyzną małego Federica. Śmierć matki młodzieńca Titta jest nieuchronna. Gdy schodzą śniegi, piękna Gradisca naprawdę wyjeżdża, naprawdę i na zawsze, ale to nie szkodzi. Ci, co zostają, stworzą sobie w wyobraźni kolejną Gradiscę, identycznie piękną i nieosiągalną, bo przecież nie sposób żyć bez zachwytu, bez śnienia, bez marzeń. Powtórzy się Gradisca. Tak. I powtórzy się dzień, kiedy miastko całe wypłynie w morze na spotkanie transatlantyku „Rex”, wielkiego niczym dwa i pół Hotelu Grand plus Łuk Augusta, na spotkanie tej niebotycznej góry, co do której nikt nie ma pewności, czy istnieje naprawdę, czy jest tylko tęsknotą, w jedną jedyną noc roku migającą serpentynami kolorowych żarówek wysoko nad wodą. Na krawędzi zimy i wiosny powtórzy się „szarańcza” białego puchu, sunącego od topoli przydrożnych, zmieniającego powietrze w tańczące pole bawełniane. I powtórzy się mgła jesienna, niejeden raz się powtórzy, i dziadek młodego Titta, zagubiony w tej wacie bez końca, kręcąc się w kółko, niejeden raz jeszcze powie do siebie, bo niby do kogo innego: „Wszystko znikło... Ludzie, ptaki, drzewa, wino... Gdzie ja jestem?... Jakbym był nigdzie... Jeśli taka jest śmierć, to nie ma się czym przejmować...” Powtórzy się to. Powtórzy się wszystko, tak jak przecież powtarza się wciąż od nowa, ilekroć człowiek zacznie odtwarzać „Amarcord”. Pulsowanie filmu Felliniego jest identyczne z pulsowaniem tamtego dalekiego spłachetka ziemi i tamtego kawałka czasu przeszłego. Rimini, którego nie ma, „Amarcord” próbuje dotknąć, obwąchać, wziąć na język, rozetrzeć na podniebieniu, na dnie oka, w głowie. „Amarcord” próbuje być dalekim echem Rimini, echem istoty Rimini i nie tylko Rimini. Ile już powiedziano na temat tej próby olśniewającej?
O „Amarcordzie” napisano górę. Na „Amarcord” odpowiedziano ze stu perspektyw – od Junga, przez de Chirico, po Schulza. Co dalej? Wybrzmi sto kolejnych odpowiedzi. To nieuchronne. „Amarcord” jest nieskończony.
Jest nieskończony, jak wszystkie składniki elementarza uspokajających arcydzieł. I niczym one – powtarza starą myśl, prawdę zupełnie nie do przyjęcia dla dudnienia, które narasta, bo już koniec sierpnia i nowy sezon blisko. „Amarcord” powtarza, że w świecie nie to jest tajemnicą, jaki jest świat, lecz to, że jest.
Paweł Głowacki