Nasza czapka

Ostatnia aktualizacja: 18.12.2021 14:31
A jej oddech? Jej wdechy i pełne słów wydechy – ile trwają? Wpierw, przez wiele wersów - 7 sekund każdy. Później 6 i 5. Dalej - 4,3,2,1. W zerze, którego nie dało się ominąć – trzask głowy uderzającej o pusty, lśniący spłachetek. I już. Tyle. Jak makiem zasiał.
Kibice reprezentacji Polski
Kibice reprezentacji PolskiFoto: Shutterstock.com/Tomasz Bidermann

Gdy znika bejsbolówka – słychać przepaść. Konrad… Nie, nie Konrad, nawet nie Dominika Bednarczyk, w poczciwych "Dziadach" Mai Kleczewskiej grająca rolę Konrada. I również nie na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie rozgrywa się poczciwość. Nie on, nie ona i nie w konkretnym miejscu ani czasie precyzyjnym. Kiedy niknie aktualna czapka prawdziwego Polaka, ten miękki hełm z orłem w koronie nad daszkiem, a także znika reszta publicystycznych zabawek Kleczewskiej – jak palec mała i opuszczona Istotka, której płeć i wiek nie mają znaczenia, zamiera w lichym świetle na pustym spłachetku w którejkolwiek stronie świata i próbuje wyrecytować sobie, bo komóż innemu, przepaść Wielkiej Improwizacji. Czy ktoś kiedyś podołał temu naprawdę? Co w ogóle znaczy tutaj "podoła"? Doczekać odpowiedzi z góry? Zawstydzić Jego? Także tym razem nie stanie się inaczej, niż dzieje się od zawsze. Upadnie Istotka.

Gdy niknie bogoojczyźniana bejsbolówka – wraca Adam Mickiewicz. Jak długo trwa ta Wielka Improwizacja? Którzy policzyli, powiadają, że Istotka nie zgubiła ni jednego słowa oryginału. Jeśli tak  ile czasu krzyczy i szepce sobie stare frazy Mickiewicza? Jak wiele minut dźwięczy w lichym świetle nad spłachetkiem czeluść metafor? Dziesięć? Piętnaście? Nieważne. Wewnątrz Wielkiej Improwizacji każda liczba minut staje się liczbą wieczności. Za to ważne jest, iż w tym samym czasie reżyser Kleczewska czule modeluje za kulisami czerwony daszek, bo tamta wieczność za chwilę się skończy i bogoojczyźniana bejsbolówka na scenę wróci  na głowie aktora grającego Polaka dzisiejszego. I dumnie wróci, jak dumnie zjawiła się na początku. Dumnie, bo cóż innego, jeśli nie bogoojczyźniane utensylia bejsbolówkowopodobne przyniosły poczciwym „Dziadom” oszałamiający sukces publicystyczny w środę bądź w inny piątek?

W zaciszu kotar modeluje więc Kleczewska czerwony daszek, gdy Istotka kruszeje pod wodospadem słów, od słuchania których – pewnie rzekłby tak książę Lew Nikołajewicz Myszkin – można wiarę stracić. Nadaje daszkowi kształt jak najdobitniej aktualny, teraźniejszy  formuje mu wypukłość podobną do balonowych emocji Marszów Niepodległości. I zdmuchuje kurz z żółtego dziobka orła, i paznokciem szpony mu rozcapierza groźnie, i szepce w uniesieniu: Leć, bracie, leć śmiało koszącym lotem uaktualniającym koturny wieszcza!... I generalnie - tak właśnie, tak lub podobnie sprawy za kulisami się mają z bejsbolówką oraz liczną resztą publicystycznych gadżetów, które na scenę za chwilę powrócą, jak zjawiły się na początku. Niechaj tylko Istotka rozsypie się w mak! Kibiców biało-czerwone szaliki z napisem Polska i frędzlami dobrymi do ocierania potu z czół i karczychów. Medale na piersi kombatanta prowadzącego inwalidzki wózek z zastygłą staruszką, która była sanitariuszką w Powstaniu Warszawskim. Na czarnych wdziankach znaki łysych osiłków, udających ołowiane żołnierzyki  choćby Falanga Ruchu Narodowo-Radykalnego. Jakieś święte obrazki. Srebrzyste szpilki na stopach chłopca o hipnotycznie miękkich nadgarstkach, wracającego z Parady Równości. Wełniana chuścina bulwiastej babuni skądsik, z Bieszczad może, albo z innego zapadłego, lecz pancernie katolickiego Podkarpacia, gdzie od wieków i na wieki wieków, więc także dziś: Wszystkie nasze dzienne sprawy/ Przyjm litośnie Boże prawy/ A gdy będziem zasypiali/ Niech Cię nawet sen nasz chwali… Amen.

A sprawy nasze dzienne to dzisiaj, na przykład, czuli proboszczowie, co buszują palcami w dolnych rejonach swych wiernych owieczek, tych świeżych głównie – więc Kleczewska, by mieć pewność, że scena obmacywania w zaciszu zakrystii za chwilę pójdzie na proscenium jak po maśle, sprawdza za kulisami czy gumka majtek niewinnej Ewy wystarczająco luźna jest dla ręki księdza Piotra, a także czy mina buszującego w majtkach okaże się wystarczająco obleśna, aby widz zawył: Aaaa fuuuuj! Inna z wielu palących spraw naszych dziennych, przy użyciu których magia Mickiewicza kurczy się do rozmiarów seansu publicystycznych oczywistości, bez śladu tajemnicy, bez kropli jadu - to cierpienie Polek, wojujących o prawa kobiet. Dlatego Kleczewska sprawdza za kulisami wiarygodność sztucznej krwi na twarzach więzionych i przypomina im, że Jan, to w tej chwili nie Jan, jak chciał Mickiewicz, nie Jan tylko Janina, a Józef jest jako żywo Józefiną, i tak dalej – albowiem w tych "Dziadach" Filomaci mają znakomite piersi, a bezlitosne błyskawice bez ustanku suną im niewieścimi żyłami…

Jak to, co wyliczyłem, plus masa podobnych atrakcji z życia Polski aktualnej wyjętych i na scenę wstawionych, jak wszystko to miało nie złożyć się w teatralną poczciwość? Nie w "Dziady" się złożyły gazety, lecz w "Dziadunia", wspartego na inwalidzkich kulach, a nawet na dwóch parach tych żerdzi aluminiowych, co wspomagają kuśtykanie Konradowej w roli Konrada oraz drugiej Konradowej w roli Konrada drugiego. Jest prawdopodobne, że obie Konradowe w roli obu Konradów to jedna Konradowa w roli jednego Konrada, tyle że druga jest marzeniem pierwszej o sprawnych nogach. Jest takim marzeniem, albowiem druga, wiecznie milcząca, porusza się na kulach znacznie sprawniej od pierwszej, wręcz pląsa, ba, śmiga z lekkością motyla. Lecz zostawmy inwalidzkie akrobacje na dwóch rurkach. Wróćmy do poczciwości. Mówię o niej, bo dumam, kiedy pierwszy raz widziałem na scenie klasykę o ambitnie rewolucyjnej buźce, ulepionej z pierwszych stron gazet? Kiedyż przy użyciu papierowych łomów artyści sceny dzielnie reperowali sprawy polskie? I kto to czynił? Studenteria. Ze czterdzieści lat temu. Na Krakowskich Reminiscencjach Teatralnych. Tak. I już wtedy owa żurnalistyczna rewolucyjność zalatywała naftaliną. A kiedy, że powiem metaforycznie, kiedy gąska Balbinka pierwszy raz została nad Wisłą obsadzona w roli psa Pluto? Tak bardzo dawno temu, a później tak wiele razy powtórzyła się ta inscenizacyjna rewelacja, że Balbinka w roli Pluto nie znaczy dziś nic, niczym bułka z masłem na podniebieniu - śladu w pamięci nie zostawia. Jak bułka z masłem albo jak Jan Peszek – gdyby u Kleczewskiej, u której gra dziś Senatora, zagrał panią Rollisonową. Właściwie – czemu nie? Jeżeli Filomaci są kobietami, których soprany nadają więziennym pieśniom świeże sensy, dlaczego nie odświeżyć cierpienia pani Rollisonowej aktorstwem Peszka? Wprawdzie wyłysiała, bidula, lecz jak udatnie Barber wydobył srebrzystość jej brody w odcieniu sól plus pieprz!... Tak Polacy wzdychaliby na widowni, podziwiając potęgę scenicznej aktualizacji omszałej bohaterki, przez Peszka przemienionej w drwala bólu.

Co się właściwie stało? Wiem, wiem, naczytałem się, naoglądałem, nasłuchałem i dobrze wiem, iż niewiele brakło, a studenta Michnika Adama drugi raz by z uczelni relegowano i marzec by nastał, lecz tym razem nie w marcu. Wiem to wszystko, wiem i boleję, ale pytam: co stało się naprawdę? Co tam, na scenie, przytrafiło się, lecz nie Polsce teraźniejszej, tylko słowom, takim słowom? Ryszard Przybylski uczy: Nawet milczenie nie jest w tym arcydziele jednoznaczne. Prócz cierpienia nie ma w nim nic pewnego. Wszystko jest niewiarygodne, szalone, obłędne. U Kleczewskiej, reżyserującej publicystki, nawet milczenie jest jednoznaczne. Wszystko uspokaja swą felietonową łatwością. Wszystko jest prostą, jasną odpowiedzią: tu nasi, tam wróg, zatem śpij jak niemowlę, Polaku. Wszystko jest gazetą. I co? Nic. Ani to dobrze, ani źle, ni to, ni sio. Ni ziębią te "Dziady", ni grzeją. Poczciwie bohaterskie, pełne gadżetów oczywistych jak piaskownicowe foremki  ciurkają sobie przez trzy godziny bez antraktu. Są do dna tymczasowe. Co stanie się z nimi, gdy zmienią się gadżety? Czym będą "Dziady" te, dajmy na to – w lutym? Jeśli wspaniała pani Janina Ochojska w trzecią środę lutego opuści pierwsze strony gazet – czym aktualnym wtedy w Polsce Kleczewska zastąpi inwalidzkie kule swej Konradowej?

Póki co, kiedy znika ze sceny nasza aktualnie najmodniejsza czapka – wraca teatr. Zjawia się lęk, bezradność, poczucie znikomości. Niewielka Istotka, jak palec na pustym spłachetku, w omdlewającym świetle mówi sobie, bo komu innemu, przepaść Wielkiej Improwizacji. Jest tak doskonale samotna, że jej inwalidzkie żerdzie tracą pyszałkowatą groteskowość. Teraz jakby podpierały oddech Istotki, a nie twą troskliwą refleksję o losie wspaniałej polskiej działaczki społecznej. Lecz nie podoła Istotka. Wypuści w przestrzeń wszystkie słowa, lecz nie podoła.

Mówi. Bednarczyk nigdy nie była tak dotkliwa, gdyż nigdy nie była tak otwarcie bezradna. Mówi, bo ma pewność, że nie podoła. Coraz więcej wilgoci na czole, wargach, brodzie, szyi. Z każdym wersem głos matowieje coraz intensywniej, staje się coraz bardziej głuchy, płaski, suchy – jak gdyby językowy obłęd Mickiewicza już teraz zmieniał gardło Istotki w gipsowy odlew pośmiertny. A jej oddech? Jej wdechy i pełne słów wydechy – ile trwają? Wpierw, przez wiele wersów - 7 sekund każdy. Później 6 i 5. Dalej - 4,3,2,1. W zerze, którego nie dało się ominąć – trzask głowy uderzającej o pusty, lśniący spłachetek. I już. Tyle. Jak makiem zasiał.

Paweł Głowacki