Podróż na południowy-wschód

Ostatnia aktualizacja: 25.09.2013 18:45
Nie dziwota, że Jan Paweł Gawlik siedział blisko kierowcy, gdyż pilot wycieczki do teatru winien drogę do teatru znać na pamięć, albo choćby tylko – z pamięci. Trafiliśmy idealnie.
Jerzy Trela
Jerzy Trela Foto: PAP/Andrzej Grygiel

Z którejkolwiek strony pada światło, dziś jest już tak, jak by twarz jego ulepiona była z cieni. Ociężałych i lekkich, gęstych i wiotkich, wyraźnych i mętnych. Ze wszystkich cieni.
Tak, z którejkolwiek strony pada światło i obojętne, czym ono jest - potęgą reflektora wysoko nad sceną, wątłą żółcią świeczki, płaskim banałem gołej żarówki, ledwo żywym blaskiem zapałki przy czubku papierosa, dyskretną jasnością wnętrza świątyni – w nieskończonym, płytko i głęboko ciętym labiryncie skóry światło kruszy się na jasne i ciemne plamy, prawie nieruchome. Załamuje się na krawędziach bruzd czoła, nie schodzi na dno szczelin między nosem a wargami, nie gładzi fałd powiek, ani rys w policzkach, ani karbów brody, ani kresek sunących od oczu do skroni, ani żadnego innego włosa pofałdowanej pajęczyny. Twarz Jerzego Treli. Dobrze było ją widać w Bobowej, wyraźnie, co do najcieńszego cienia. „Powiedzieć fizjonomię słowami – wyznał Bruno Schulz w liście do Marii Kasprowiczowej, pisanym dawno temu, 25 stycznia 1934 roku – wyrazić ją bez reszty, wyczerpać świat w niej zawarty – oto co mnie pociąga: twarz ludzka jako punkt wyjścia powieści!” Gdyby Schulz był w Bobowej, gdyby na dnie dyskretnej jasności starego Kościoła Św. Zofii zobaczył Trelę w największych monologach jego dalekiej przeszłości – być może napisałby akapit o słowach i twarzy ulepionej z cieni, elegię na ostateczne odejście zdań, pokornie mówionych przez pół życia, opowiadanie o nieuchronnej utracie, powieść o godzinnym pożegnaniu?

Godzinę – tyle trwało mówienie Treli. A później, kiedy pożegnanie się skończyło - gdzie indziej, daleko od starego kościoła, w bankietowej sali zajazdu, przy żeberkach z kapustą, pierogach, koreczkach, śledziach w oleju, winach i morderczo profesjonalnych nalewkach z pigwy i czarnej porzeczki, mruknął: „To już koniec... Już ostatni raz to mówiłem... Nigdy już nie wrócę do tego...” Żeby usłyszeć ten Treli mruk, a wcześniej zobaczyć Trelę w kilku monologach jego przeszłości – trzeba było opuścić Kraków i jechać na południowy-wschód, do kościoła w Bobowej. Nie inaczej.

Wnętrze świątyni – doskonałe, doskonale czyste. Ogrom przaśnych, wapnem bielonych ścian. Ani śladu nowoczesnej gładzi szpachlowej i ani śladu farby tak aktualnej, że sama się na ścianach rozprowadza, po czym sama barwy zmienia na pstryknięcie, w zależności od kolorystycznego nastroju księdza proboszcza, lubującego się w malarskich nowinkach technicznych. Ołtarz? Cudowna bieda starego drewna. Podobna bieda płaskiego sufitu, całego w sękach, i małych organów na drewnianym balkonie. Jeszcze ambona, na którą od nie wiadomo jak dawna chyba nikt nie odważył się wejść – i miał świętą rację. Coś jeszcze? To już bodaj wszystko, co jest. Żadnych nowych kandelabrów, żałośnie udających starość; żadnych elektrycznych świec; żadnych na ścianach dróg krzyżowych, malowanych bądź rzeźbionych przez miejscowych awangardzistów pędzla lub dłuta; żadnego nagłośnienia stereo oraz mikrofonów; żadnych zdalnie sterowanych rzutników, co na zdalnie rozwijany i zwijany ekran przenoszą drukowane teksty pieśni i modlitw; żadnego centralnego ogrzewania ani tabernakulum, które by skrzydło tragicznego samolotu lub coś równie aktualnego, palącego przypominało. Nic z tych i setki podobnych społeczno-polityczno-technicznych atrakcji współczesności. We wnętrzu starym jak Bobowa – jedynie doskonała czystość. Tylko to, co być musi, a tego, co być musi - dokładnie tyle, by nie zdławić sekretu. Doskonała pustka i wysoko pod sufitem całym w sękach najprostszy pod słońcem portret Syna Bożego – twarz o rysach rozmiękczonych mgłą. To wszystko. Nic więcej. Gdy otworzą się główne wrota, gdy wejdzie Trela, cały w czerni, i po pauzie, jak zwykle u niego potężnej, powie: „Pamiętam, niegdyś wchodziłem/ do księdza, do pustelni,/ i przystanąłem w sieni./ Pamiętam, gdy pozdrowiłem,/ ci czyści i nieskazitelni/ spojrzeli ku mnie zdziwieni” – jasne się stanie, że intonacja Treli jest z czystością wnętrza świątyni w związku zgody bardzo daleko idącym, idącym do końca, do symbiozy. I nic się w tej materii nie zmieni przez godzinę.

Gdy Trela będzie milkł – Konrad Mastyło i Józef Skrzek grać będą organową muzykę Zbigniewa Preisnera, a chór i Teresa Salgueiro pieśni spokojne będą śpiewać. Po czym – kolejne stareńkie słowa wybrzmią. Inne słowa - wszystkie najważniejsze słowa przeszłości. Więc, wspomniane już pamiętliwe zdania Konrada z „Wyzwolenia”. A dalej, z „Dziadów” – wściekłe, bezradne frazy Wielkiej Improwizacji i gorzkie, ciemne wersy monologu Adolfa. Zrozpaczone słowa „Fortepianu Chopina”. Jękliwe zdania bólu Samuela, skulonego nad ciałem Joasa w „Sędziach”. Wreszcie, na finał, na do widzenia, znów „Wyzwolenie”, znów Konrad – jego marzenie i jego pod słowami ukryta rozległa świadomość nieodwracalnego fiaska marzenia: „Chcę, żeby w letni dzień,/ w upalny letni dzień/ przede mną zżęto żytni łan/ dzwoniących sierpów słyszeć szmer/ i świerszczów szept i szum/ i żeby w oczach mych/ koszono kąkol w snopie zbóż.” A gdy Trela już skończy, pojawi się chłopczyk – może siedem, może osiem lat - chwyci go za rękę i przez drugi raz otwarte główne wrota – wolno wyprowadzi w ciemność za murami. Dalej już nic.
I tak pożegnał się Trela. Pożegnał się ze stareńkimi słowami w istocie - pełnymi pożegnań. Bo na czym, jeśli nie na smaku utraty, na smaku pamięci bezradnej, na smaku czasu przeszłego dokonanego, na smaku nieodwracalnego fiaska wreszcie zrobione są te monologiczne opowieści? Z czego głównie, jeśli nie z cieni są ulepione? Widzieliśmy Trelę w nich. Niewielu nas było w Bobowej, lecz to nie szkodzi. Na święta najbliższe Teatr Scena STU wyda płytę DVD z tym pożegnaniem. Będzie można pożegnanie kupić, będzie można je sobie puścić i zobaczyć, że to, cośmy w Bobowej widzieli, to nie był Trela w wielkich monologach. Tyle powiedzieć, znaczy – nic nie powiedzieć. Nie, my nie widzieliśmy Treli w wielkich monologach. My słyszeliśmy wielkie monologi – w nim. Chłopczyk, który w finale prowadzi Trelę za rękę w ciemność za murami, w istocie wolno wyprowadza kilka opowieści, kilka spowiedzi, kilka kawałków pamięci, które już się nie powtórzą. Różnica na pozór, owszem, niewielka. Lecz naprawdę – jest to przepaść, której nie chce mi się teraz rozwijać. Jest to nie do zasypania przepaść między teatrami. Między dziś a wczoraj.

Tak, żeby ją dobrze usłyszeć, trzeba było opuścić Kraków i pojechać na południowy-wschód, do Bobowej. Cóż począć, takie czasy. Nie, nie ruszaliśmy z Placu Szczepańskiego, nie wystartowaliśmy spod gmachu Starego Teatru. Autokar nasz odjeżdżał o zmierzchu z parkingu pod Wawelem, lecz przecież było odrobinę tak, jak byśmy ruszali jednak z Placu Szczepańskiego. Nic na to nie poradzę, nie chce być inaczej: żeby zobaczyć Trelę, kiedy mówi słowa Stanisława Wyspiańskiego, Adama Mickiewicza i Cypriana Kamila Norwida, kiedy lepi swą cienistą intonację tylko tak, by nią nie zdławić sekretu starych opowieści – trzeba było stracić z oczu dzisiejszy Kraków. Tak właśnie. Żeby jeszcze raz spotkać Stary Teatr – należało zostawić za plecami nowy Stary Teatr. I nic nie poradzę też na to, że w fotelu tuż obok kierowcy siedział Jan Paweł Gawlik. W sumie – nie dziwota. Bo niby kto miał siedzieć przy kierowcy? Dyrektor Jan Klata? Nie dziwota, że Jan Paweł Gawlik siedział blisko kierowcy, gdyż pilot wycieczki do teatru winien drogę do teatru znać na pamięć, albo choćby tylko – z pamięci. Trafiliśmy idealnie. Przez ponad sto kilometrów kierowca nie pobłądził ani raz. A co z powrotem? To bez znaczenia. Mieliśmy na pokładzie morderczo profesjonalne nalewki z pigwy i czarnej porzeczki - mogliśmy wracać choćby i przez Madagaskar! Z każdym kolejnym kilometrem Plac Szczepański stawał się coraz to mniejszy i mniejszy, coraz mniej potworny. Aż wreszcie - gdzieś na wysokości Wieliczki – zniknął cudownie.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Wieczór w kawiarni. Zakończenie

Ostatnia aktualizacja: 04.09.2013 17:46
Jak się teatr ogląda przez pancerną szybę gogli, z maską gazową na nosie i ustach, w szczelnym kombinezonie, z ochronną siatką przy uszach, dławiąc drgawki na karku, dygot dłoni, śmiech, płacz, wszystkie inne uniesienia, duże i małe, i pamięć?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Album starych rękodzieł

Ostatnia aktualizacja: 12.09.2013 10:47
Ciekawe, czy któryś z młodych twórców teatralnych oszaleje w nadchodzącym sezonie. Ciekawe, czy ktoś będzie Chaplinem, co w "Światłach wielkiego miasta" nie wytrzymał nerwowo naporu tandety identyczności
rozwiń zwiń
Czytaj także

Jutro powtórzy się teatr

Ostatnia aktualizacja: 18.09.2013 14:56
Jutro Jewgienij Arbienin znów pogryzie powietrze i zahipnotyzuje świat czarnym sygnetem na palcu. Jutro Nina znów zgubi bransoletkę. Jutro Motylek kolejny raz będzie wiedział, jak to wszystko się skończy.
rozwiń zwiń