Śliwki jak z ula, lepkie, ciepłe, doskonałe. Nawet najdrobniejszy wilgotny strzęp nie zostawał na pestce. Tamte śliwki, o których nie wiadomo, kiedy zapomniał, śliwki i cała wieki temu gdzieś przepadła reszta. Wielkie domostwo na krawędzi lasu, jego mały pokój z widokiem na łąkę, letnie dni bez obowiązków, trzask orzechów w dziadku z dębowego drewna i babka, już na zawsze pochylona, z lipową laską w garści, pozwalającą na wszystko – na pójście spać bez mycia ni paciorka, na bieganie boso, na niejedzenie szpinaku, na włóczenie się z łukiem dniami całymi, nie wiadomo z kim, nie wiadomo gdzie, na robienie z krowy bizona i w stodole skoki z piętra w szeleszczącą czeluść szarego siana. Tak, babka z uśmiechem pozwalała na wszystko, co do małej głowy mu wpadło. Nawet na samotne wędrówki o zmierzchu po zamarłej, chłodnej izbie dziadka, który niedawno jeszcze tu był, lecz którego już nie ma i nie ma. Są tylko uporczywie cieniste szaty babki, co w drodze z kuchni do spiżarni zawsze odpoczywa przez chwilę przy drzwiach nieczynnej izby. Czeka. Nasłuchuje... Wystarczy.
Dziś wróciło to nagle, to i cała reszta. Dziś jest recenzentem. Ogląda premierę „Wdów” Sławomira Mrożka, widzi na scenie trzy kwadratowe stoliki na środku sztucznej kawiarni – i ze szczęścia unosi się nad fotelem. Gdyż wszystko, o czym nie wiadomo, kiedy zapomniał – odległe smaki, zapachy, kształty – zaczęło wracać jak w pewnej długiej powieści, zaczęło wracać, bo taki sam stolik stał przy oknie w izbie dziadka! Wrócił wiecznie krzywy, sękaty paluch babki, wycelowany w tamten ciemną firanką dzień w dzień i noc w noc zasłonięty prostokątny widok na ogród, i wrócił jej lichy głos: „Lubił przy tym stoliku sam ze sobą grać w szachy, gdy padał deszcz”. Unosi się tedy nad fotelem, coraz wyżej i wyżej, coraz lżejszy i lżejszy, i naraz – hamuje. Przerywa niespieszną lewitację, bo uświadamia sobie, że jest recenzentem, a recenzentowi nie uchodzi się unosić, gdyż jest to niefachowe. Recenzentowi nie uchodzi się unosić ani ze szczęścia, ani z wściekłości, ani z obojętności, ani z nudów, ani z zażenowania, ani z czegokolwiek innego. Więc – zawraca w połowie lotu. Opada dyskretnie, cichuteńko, jak gdyby nigdy nic. Rozgląda się. Zauważył któryś z widzów jego haniebny błąd w sztuce? Nikt nie zauważył! Czuje ulgę. Jest na powrót – fachowy. Jest profesjonalnym recenzentem teatralnym, bo się w ogóle nie unosi... Wystarczy. Co napisze o premierze? Co i jak napisze?
Jest rok 1976. Do dnia bądź nocy, kiedy Mrożek „Wdowy” zakończy frazą: „Kelner pochyla głowę w głębokim ukłonie” – jeszcze daleko, bardzo daleko. Jest rok 1976, a on w jednym z „Małych listów”, felietonów drukowanych na łamach „Dialogu”, w liście „Szewc Dratewka” – wspomina najpotężniejsze, bo pierwsze w życiu, olśnienie teatralne. Miał lat 12, przedstawienie nosiło tytuł „Szewc Dratewka”. Wspominając tamtą chwilę, ma lat 46 i powiada: „Najlepsze”, „Najpiękniejsze”, „Nieporównana zręczność i głębia”, „Niedościgniona reżyseria”, „Niepowtarzalni aktorzy”, „Wydarzenie teatralne najwyższej miary”. Słowem, swobodnie unosi się nad sobą małym, kiedy pierwszy raz był oko w oko z tajemnicą teatru. Nie chce nie pamiętać, nie znajduje powodów, by przemilczeć pamięć. Owszem, dobrze wie, iż potem widywał dzieła świetniejsze, wedle teatrologicznych, obiektywnych kryteriów – donioślejsze, ale... ale już nie takie. I pyta: „Jaki z tego wniosek?”. Odpowiedź jest stara niczym Melpomena. „Wszystko, co się mówi o teatrze, nie ma sensu, jeżeli ten, kto mówi, nie mówi także o sobie. Jeżeli nie bierzemy pod uwagę czegoś więcej niż sam tylko teatr”. I jeszcze: „Nasze oceny, nasze wyroki, w jakim stopniu zależą od wartości danego zjawiska teatralnego jako takiego i samego w sobie, a w jakim od nas samych? Od tego, kim jesteśmy, gdzie i kiedy?” W finale zaś robi wycieczkę na zamek recenzenctwa uniwersyteckiego, lepi klasyczne dla siebie szyderstwo: „Dajcie mi krytyka, takiego, co potrafi tylko obiektywnie, w imię absolutu, naukowo. (...) Święty Instytucie Badań Literackich, módl się za nami. Święta Analizo, wstaw się za nami, święta Estetyko, broń nas, święte Kryterium, ocal nas. Wierzę w teatru scjentyzowanie, w krytyków obcowanie...” Tak kończy „Szewca Dratewkę”, lecz nie jest to koniec kwestii, czy „unosić się” w trakcie oglądania, a później pisania, czy raczej „się nie unosić”.
Kilka małych listów później, w felietonie „Do przyjaciół krytyków”, nie pozostawia złudzeń. Za najwyższą matematyką idąc, bodaj w „Kosmosie” Witold Gombrowicz powiada, że na tym, co jest przez kogoś podglądane, zawsze bardzo wiele osiada z tego, kto podgląda. Wisława Szymborska była klarowniejsza: „Spojrzał – dodał mi urody”. Czy ktoś obali te oczywistości? Bądź sens tego pytania Mrożka? „Jeżeli w naukach ścisłych bierze się pod uwagę uczonego, to dlaczego w krytyce sztuki nie bierze się pod uwagę krytyka sztuki?” Nikt się nie zgłasza? Nikt. Więc już się nie wtrącam. Z listu „Do przyjaciół krytyków” sedno przepisuję, milcząc.
„Wprawdzie recenzje podpisywane są nazwiskami, ale chcą być anonimowe. Chcą być głosem nie człowieka, ale kryteriów. Od tego, kto pisze – przypuśćmy, powieść – wymaga się, żeby był sobą. Od tego, kto pisze o tej powieści, wymaga się, żeby był bezosobowym kapłanem jakiejś bezosobowej mądrości, tubą, przez którą przemawiają kryteria. Czy nie stąd (...) bierze się nerwica krytyków (...) że nie wolno im być ludźmi? (...) Kiedy czytam recenzję, ulegam owej zdumiewającej fikcji, jakoby to nie człowiek mnie sądził, ale zaświatowa obiektywność. (...) Sztuka jest zwracaniem się jednej subiektywności do drugiej (...). Tymczasem krytyka tak jakoś ustawiło, jak gdyby był obiektywnością, do której zwraca się subiektywność, dzieło sztuki. Zwraca się po co? (...) Niechże krytyk będzie człowiekiem (którym i tak być musi, ale niech nim będzie otwarcie, bez udawania, że nim nie jest), do którego zwraca się drugi człowiek. (...) Nawet ci, których uważam za zdolnych do wspólnictwa, nie chcą się ze mną bawić, ale usuwają się za płot – jak ciało nauczycielskie – i stamtąd obserwują mnie z surową brwią, pilnując, czy dobrze się bawię. Może by i mieli ochotę, ale powstrzymuje ich konwencja. I sami źle się czują, i mnie pozostawiają w samotności. Ale inaczej nie wypada. (...) Zamiast udawać, że go nie ma, niech krytyk pojawi się w swojej recenzji otwarcie, niech nie udaje bezosobowego głosu z zaświatów, niech wystąpi jako swobodny rozmówca tego, o którym pisze, niech nie pisze o nim, ale z nim rozmawia. (...) Dla wszystkich byłoby tak i zdrowiej, i ciekawiej, i pożyteczniej...”. Wystarczy.
A nasz bohater-recenzent, co zdławił swą intymną lotną radość, bo recenzencka konwencja nie pozwala na bycie sobą? Co z nim? Co i jak napisze o premierze „Wdów” Mrożka - opowieści o śmierci przecież? Wspomni tamtą w dzieciństwie smakowaną niepojętą pustkę izby zmarłego dziadka, samotność kwadratowego stolika pod wiecznie zasłoniętym oknem i ciszę białych i czarnych figur, co w równych rzędach czekają na szachownicy na rozpoczęcie partii niemożliwej? Czy wróci do śliwek miodnych, trzasku orzechów, siana jak czeluść, babki w cieniach i całej za sprawą widoku kwadratowego stolika na scenie powracającej reszty, do tamtego czasu na wszystko i niczego w swoim czasie? Czy też pisząc będzie udawał, że go nie ma, tak jak udawał, gdy oglądał? Jak się teatr ogląda przez pancerną szybę gogli, z maską gazową na nosie i ustach, w szczelnym kombinezonie, z ochronną siatką przy uszach, dławiąc drgawki na karku, dygot dłoni, śmiech, płacz, wszystkie inne uniesienia, duże i małe, i pamięć? Jak się patrzy i słucha, udając, że się nie jest "Ja"? I jak się pisze nie w pokoju, a w laboratorium, i nie na biurku sosnowym, tylko na wyłożonym sinymi kaflami blacie do robienia doświadczeń chemicznych? Jak się zdania układa na stojąco, w białym kitlu i gumowych rękawicach, w cieniu retort, probówek, palników, skalpelów, dozowników, kolb, rurek, słojów z odczynnikami i mikroskopów? Jak się szuka słów, popijając wodę wyłącznie destylowaną? Jak się buduje rytm, kiedy na jednym uchu dynda ekierka, na drugim – kątomierz, na czubku głowy zaś kolebie się aptekarska waga? Jak się pisze o teatrze suwakiem logarytmicznym a nie piórem? Jak się pisze, gdy się nie jest „Ja”?... Wystarczy.
Kiedy się nie jest „Ja” – pisze się wedle wzoru powszechnie przyjętego. Więc nasz recenzent - już w białym kitlu i gumowych rękawicach – rozkłada na blacie papier milimetrowy, sięga po cyrkiel i linijkę, i do uniwersyteckiego podręcznika pisania recenzji teatralnych wciąż zerkając, konstruuje taki oto początek swojej fachowej opinii.
„Wdowy to jest sztuka teatralna, którą napisał Sławomir Mrożek. Sławomir Mrożek jest polskim dramaturgiem. Urodził się w roku 1930 we wsi Borzęcin niedaleko od Krakowa. Napisał między innymi sztuki takie jak: Indyk, Tango, Emigranci, Miłość na Krymie. Pisał również prozę i rysował. Jeśli o spektakl Wdowy chodzi, jest to spektakl ciekawy. Porusza temat śmierci, czyli temat ponadczasowy, czyli taki, który dotyczy nas wszystkich w każdym czasie oraz na całej planecie. W spektaklu tym ludzie rozmawiają o śmierci, a jedna pani nic nie mówi. Na scenie stoją trzy kwadratowe stoliki. Tworzą jakby trójkąt. Gdyby stoliki stały dalej od siebie i gdyby były jajowate - trójkąt byłby większy i spektakl byłby ciekawszy. Ale mimo tego geometrycznego uchybienia „Wdowy” podobały się mi. Aktorzy grali dobrze. Zwłaszcza aktorka, która (...)”... Wystarczy.
Wystarczy już. Kończyć trzeba. Ale też nie sposób nie dostrzec, że co racja, to racja. Gdyby trzy kwadratowe stoliki stały dalej od siebie i jajowate były – spektakl byłby nie tylko ciekawszy. Otóż, jego przesłanie byłoby o wiele głębsze, niż teraz, gdy stoją blisko siebie i są kwadratowe. Przesłanie to brzmiałoby: „Śmierć panuje na większych trójkątach niż nam się to na co dzień zdaje”. Właśnie tak! Za którą to myśl bardzo dziękujemy fachowemu recenzentowi. Niebywale poszerzył horyzonty nasze. Od dziś będziemy pilnie czytać utwory recenzenta. Wszystkie, jak leci. Dajemy słowo honoru.
Paweł Głowacki