Na początku posłusznie przychodziłem, z czasem zacząłem zawieszać się w odkrzykiwaniu „zaraz”. Wtedy schodziła po mnie babcia. Choć szanowałem ją, to jednak kładłem się na ziemi, wyrażając w ten sposób siłę socjalizacyjnych więzów, łączących mnie z podwórkową bandą dziewczynek i chłopców, a wśród nich upośledzonego po chorobie Heinego-Medina Janka, którego szczególnie lubiłem. Babcia wołała wówczas na mnie podniesionym półgłosem „Wstawaj, trucizno!”.
Któregoś razu wraz z nastaniem pory obiadowej schowałem się za oficyną w krzakach. To już była pozapodwórkowa strefa publiczna, ale w końcu wykryły mnie radary babci, która już zdążyła się zdenerwować na tyle, że kiedy wreszcie przedarła się przez wybujałe berberysy, bukszpany i habazie, krzyknęła groźnie: „Chcesz, żeby porwali cię Cyganie?!?”.
Romskie korzenie Teresy Mirgi
Zapamiętałem to sobie, bo gdy nas straszą kimś, kogo nie znamy, boimy się bardziej. A ja Cygana na oczy nie widziałem, był rok 1970. Tabory już nie jeździły. Jeszcze ze dwa lata potem, kiedy wychodziłem poza podwórko, najpierw sprawdzałem, czy nie czają się gdzieś Cyganie. Nie wiem, czy bym ich rozpoznał, wiedziałem tylko, że nie jest nimi konkurencyjna banda „gniotów” z sąsiedniego podwórka, która czasami zalatywała na dzielący nas neutralny teren skweru przed przychodnią.
Co innego moja starsza siostra, okazało się później, że Cyganów widziała. Ale z bezpiecznego dystansu i wyobrażenie miała dość mętne. Smagli, dzicy ludzie, którzy jeżdżą na zabudowanych wozach, rozpalają ogniska i nigdzie nie mieszkają. Skoro więc tak mnie straszy owymi moja własna babcia, z którą byłem pierwszy raz w kościele, to nie przelewki. Tym bardziej że ten kościół pod wezwaniem św. Antoniego na ulicy Ludowej też był groźny. Wybudowany jeszcze przed wojną przez Niemców, a zaprojektowany przez Hansa Herkommera w stylu romańskim przefiltrowanym przez XX-wieczną awangardę. Pociągający i groźny przytłaczającą dziecko surową architekturą oraz panującym w środku katakumbowym półmrokiem. Może stąd całe moje późniejsze zamiłowanie do tradycji i awangardy jednocześnie? W każdym razie pamiętam, jak się bałem ogromnego siedmiometrowego Chrystusa z ciemnego drewna, wiszącego nad ołtarzem, a konkretnie tego, że za chwilę na mnie spadnie.
Minęło lat małowiele. Licealnym punkowcem będąc, wracałem z lekcji stołecznym przejściem podziemnym do Dworca Śródmieście, kiedy usłyszałem: „Halo! Pan-Stojące-Włosy!”. Zignorowałem zaczepkę. Chociaż, hm... Cyganka była młoda i ładna. Za to potem już jako młody dorosły dwa razy, nie powiem, dałem się nabrać na sztuczkę z podmianą banknotów. Jednak dopiero trochę później słowo „Cygan” przestało mi się kojarzyć z psami o tym imieniu, których poznałem kilka, a spotkałem jeszcze więcej. Taka prawda. Notabene świadczy to niewątpliwie o statusie Cyganów w wyobraźni i w społecznej hierarchii kultury tradycyjnej polskiego ludu. Ciekawe, czy oni z kolei nazywali swoje jasne psy „Gadzio”? Tak czy owak zdarzyło się, że na sylwestra we wczesnych latach 90. trafiłem wraz z grupą przyjaciół do Czarnej Góry. To tam poznałem „prawdziwych Cyganów”. Normalnych ludzi. Romów.
Zdarzyło się, że na sylwestra we wczesnych latach 90. trafiłem wraz z grupą przyjaciół do Czarnej Góry. To tam poznałem „prawdziwych Cyganów”. Normalnych ludzi. Romów.
Mentalnie już byłem na takie spotkanie gotowy, bo w 1990 kupiłem w sklepie przy Instytucie Węgierskim na Marszałkowskiej winyl z muzyką węgierskich Romów – Kalyi Jag („Karingszo me phirav”) i wpadłem jak śliwka w kompot. Bawiliśmy się przy tej muzyce ze znajomymi na dwóch sylwestrach i na mnóstwie innych imprez domowych, miałem więc także taneczny rozbieg. W gronie Bractwa Ubogich, czyli miłośników polskiej muzyki wiejskiej in crudo, pokochaliśmy Kalyi Jag jako swoich, bez milimetra wątpliwości. I kiedy chyba Adam Strug rzucił: "jedziemy do Teresy Mirgi do Czarnej Góry", nie mogłem nie wziąć kaset z Kalyi Jag. W naszym wieku wtedy droga od pomysłu do jego realizacji była nadzwyczaj krótka. Chociaż sama podróż krótka nie była. Zwłaszcza od Zakopanego do Czarnej Góry, niby niedaleko – 21 kilometrów, ale PKS nie miał przedniej szyby, a pogoda była taka, o jakiej Hindus może tylko pomarzyć, jak to w Karpatach o tej porze. Naturalnie najgorzej w tym zaprzęgu miał kierowca, podwójnie najgorzej, bo nie mógł napić się gorzały.
W końcu wylądowaliśmy w Czarnej Górze, za mostem na Białce, na romskim osiedlu – złożonym z kilkudziesięciu niedużych domów wzdłuż jednej uliczki, domów i domków niebogatych, ale schludnych, głównie jeszcze drewnianych, czasem murowanych, które sprawiały na mnie wrażenie, jakby ktoś pozdejmował z wozów kubiki, poukładał w różnych kierunkach i nakrył dwuspadowymi dachami. Na początku trochę trudno mi było uwierzyć, że mieszkają tu co najmniej od trzystu lat, podobnie jak inni węgierscy/wołoscy Bergitka Roma w wielu wsiach od Bieszczadów po Orawę. Zresztą Czarna Góra znalazła się w granicach Polski dopiero w 1920 roku. Wcześniej to były Węgry i Austro-Węgry. Trzysta lat temu Romowie nie przenieśli się do jakiegoś innego państwa, byli u siebie, w Karpatach.
Zapamiętałem to sobie, bo gdy nas straszą kimś, kogo nie znamy, boimy się bardziej. A ja Cygana na oczy nie widziałem, był rok 1970. Tabory już nie jeździły. Jeszcze ze dwa lata potem, kiedy wychodziłem poza podwórko, najpierw sprawdzałem, czy nie czają się gdzieś Cyganie.
Absolutnie niezwykłe to było spotkanie z gościnnymi rodzinami Mirgów, Kaciców i innymi, z gromadami dzieci biegających po niedługiej uliczce jak po wspólnym podwórku. Z poetessą Teresą, świetnie śpiewającą podobnie jak dziewczyny – Natalia, Patrycja i Ela, z chłopakami i facetami, wśród których też byli świetni tancerze, śpiewacy, muzycy. Nikt z nich ani z nas nikogo nie udawał. Przyjechaliśmy do nich bez szczególnego celu, ot, żeby wspólnie się pobawić, poznać. Natychmiast to zrozumieli. Tańczyliśmy do kaseciaka, odpalaliśmy pierwsze w „nowej” Polsce petardy. Czułem się, jak u siebie na podwórku. Spędziliśmy wspaniałego sylwestra. Dużo od nich dostaliśmy, przywieźliśmy też coś ze sobą: szczere dusze, polską muzykę ludową z nizin, ale również Kalyi Jag, którego jak się okazało, nie znali, a który zagrał im na dawno nietrącanych strunach. Dopiero na miejscu zdałem sobie sprawę, że to ich własna, stara, zapomniana muzyka. Bergitka Roma. W młodej Teresie, która pokazała różaniec i powiedziała „to są moje wróżby”, nagle ujrzałem swoją starą lubelską babcię. Słowa babci po z górą dwudziestu latach okazały się proroctwem, które stało się ciałem – porwali mnie Cyganie.
Remek Mazur-Hanaj
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.