Przełom 1939/1940 roku zalicza się do najostrzejszych polskich zim XX wieku. Okres ten znajduje się na liście tak zwanych zim stulecia, obok zimy 1928/1929 czy 1978/1979.
Opowieści o tej pierwszej, najstraszniejszej, jak się miało okazać, zimie II wojny światowej zachowały się nie tyle w relacjach prasowych czy analizach klimatologów (warunki okupacyjne nie sprzyjały takim opisom), ile w osobistych świadectwach. Do takich należą znakomite "Dzienniki czasu wojny" Zofii Nałkowskiej.
Jest to rzecz jasna inne poznawanie historii niż to, które znamy z podręczników. Dzięki takim zapiskom jak te, w dzienniku słynnej pisarki, możemy odkryć codzienność tego czasu: wszystkie drobne sprawy, które – czy to w czasie wojny, czy w czasie kruchego pokoju – składają się na życie każdego z nas.
Czytaj także:
Bułki roztłukiwane młotkiem od mięsa
Jesienią 1939 roku Zofia Nałkowska skończyła 55 lat, była już uznaną pisarką. Za sobą miała m.in. powieść "Granica" (która na lata wejdzie do kanonu lektur szkolnych), przed sobą m.in. "Medaliony", opowiadania o grozie wojny, o tym, jak "ludzie ludziom zgotowali ten los".
Ale pod koniec 1939 roku jeszcze o "Medalionach" nie wie. Nie wie, czy będzie jeszcze w ogóle jakaś przyszłość, czy w ogóle przeżyje.
Początek ataku Niemiec na Polskę Zofia Nałkowska przeżyła w Wołominie (ok. 30 km od stolicy), u matki i siostry. W październiku wróciła do Warszawy (głównie piechotą), do swojego mieszkania w kamienicy położonej w centrum miasta – naprzeciwko Łazienek Królewskich.
Mieszkanie ocalało, mimo bombardowań. Podczas oblężenia nocowało w nim kilkudziesięciu żołnierzy (obsługiwali broń artyleryjską ustawioną w Łazienkach). "Zjedzono wszystkie zapasy, nawet suche, stare bułki roztłukiwali młotkiem od mięsa", notowała pisarka, kiedy zobaczyła swoje stare kąty po kilkutygodniowej przerwie – w nowej epoce wojny, którą dopiero poznawała. Żołnierze zostawili ogromny nieład, ale prócz wełnianych swetrów nie wzięli niczego cennego. To inni, jacyś "obcy ludzie", zabrali wiele. Jedynie dzięki dzielnej dozorczyni nie ukradli wszystkiego.
Czytaj także:
"Najchudszy kogut, jakiego ziemia nosiła"
W dzienniku Zofia Nałkowska zanotowała, że już w październiku było w domu bardzo zimno – w oknach na miejscu rozbitych szyb upchnęła kołdrę i poduszkę, potem poprosiła dozorcę, by okna pozabijał deskami.
Po mieszkaniu chodziła w futrze i wełnianej czapce, bo śladowymi ilościami węgla, jakie pisarce zostały, nie sposób było ogrzać pomieszczeń. "Jestem zmarznięta i po prostu bardzo głodna", zapisała w środę 11 października 1939 roku.
Trudno było bowiem zdobyć nawet najbardziej podstawowe rzeczy.
Jeszcze z Wołomina Zofia Nałkowska przyniosła trzy świece, kawałek mydła, zapałki, trochę masła, sera i chleba. "Po kartofle trzeba teraz chodzić do Tłuszcza, bliżej Warszawy nic nie ma". Nosiło się je rzecz jasna w worku na plecach.
Co jadła? Na obiad kasza jęczmienna, rozgotowany na kilka porcji kalafior, kompot z jednego jabłka, podarowane przez przyjaciółkę dwie kromkami chleba i z pół litra mleka. Raz udało się nawet kupić "najchudszego koguta, jakiego ziemia nosiła".
Ale skąd zdobyć na to pieniądze?
Kilogramy masła za książki
Zofia Nałkowska, jak pisała w dzienniku, gotowa była wziąć każdą pracę, "im dalej od literatury tym lepiej". Bo z literatury podczas wojny wyżyć się oczywiście nie dało. Pierwszy wojenny literacki zarobek (równowartość 3-4 kilogramów masła!) pisarka miała dzięki przedsiębiorczości młodego gazeciarza, Wacka. Poprosiła go o sprzedaż na mieście, z walizki, swoich książek (w tym "Granicy") i – udało się sprzedać wszystkie.
Inny pisarz, Jerzy Andrzejewski, radził Nałkowskiej, by wynajęła mieszkanie i zamieszkała u bliskich na wsi. Ale ona potrzebowała tego warszawskiego lokum – pod koniec roku zamieszkała u niej matka oraz siostra Hania, które mieszkanie zarekwirowali Niemcy.
Dzięki Hani właśnie siostry Nałkowskie załatwiły sobie koncesję na sprzedaż papierosów. Na parterze kamienicy, w której mieszkały, wynajęły lokal i tak uzdolniona rzeźbiarka i pisarka zaczęły prowadzić sklepik z tytoniowym asortymentem.
W świecie epoki lodowej
Późna jesień przyniosła chłody, ale to było nic w porównaniu z tym, co zaczęło dziać się w grudniu i w styczniu.
2 stycznia 1940 roku Zofia Nałkowska po kolejnej długiej wyprawie przez zniszczone bombardowaniami miasto (głównie po towar do sklepu) napisała: "mróz paradoksalny, jak gdyby zamarznięte było samo powietrze". W kolejnych dniach: "mróz nieustający, niepamiętany od lat, zaciska się na wszystkim jak obręcz". "Zimno w domu, zimno w sklepie", "wędrówki po mieście w świecie arktycznym czy w świecie epoki lodowej".
Mróz dawał się we znaki, kiedy trzeba było przemierzać na pieszo długie kilometry miasta. Kiedy trzeba było stać godzinami w kolejkach (czasami bez skutku) po żywność czy węgiel. Albo kiedy czekało się na rzadkie, do granic zatłoczone tramwaje. Stopy i ręce bolały z zimna, w płucach kłuło.
Czytaj także:
"W ubraniu włazimy pod kołdrę"
Uboga klientela sklepiku sióstr Nałkowskich, okutana we wszystko, co się dało znaleźć, tłoczyła się w tym ciasnym pomieszczeniu nie tylko dlatego, by kupić tanie papierosy (właścicielki sklepu niewiele na handlu zarabiały). Ludzie zostawali tu dłużej, by się ogrzać, mimo że – pisała Zofia Nałkowska – było tam tak zimno, że odmroziła sobie palce.
Z kolei by ogrzać mieszkanie, pisarka paliła książkami i gazetami. Trzeba było spalić również jedyny stół czy drewniane podstawki do tapczanu, zastąpione przez cegły.
(18 stycznia 1940 Nałkowska zanotowała w dzienniku niecodzienny dla niej widok z okna na Łazienki: wycinano drzewa, by zdobyć drewno na opał).
Przy tak niskich, trwających tygodniami temperaturach, przy takich problemach z ogrzewaniem, nietrudno się dziwić, że w mieszkaniu było po prostu lodowato. "Skostniałe, ociekające dreszczami, wieczorem w całym ubraniu włazimy pod kołdrę. Uczuwa się to jakby polewanie strumieniami lodowatej wody".
Ale trzeba było znajdować sposoby na przetrwanie. Kupować w aptece na kreskę. Zainstalować prowizoryczne dwa żelazne piecyki. Chodzić na obiady do Kuchni Literackiej na Nowym Świecie (powstałej dzięki samopomocy środowiskowej).
"Umrze pewnie jeszcze mnóstwo ludzi"
Trzeba było z dnia na dzień podejmować wysiłek przeżycia. Uczyć się tej innej, straszliwej, niemożliwej do wyobrażenia codzienności.
"To jest dziwniejsze niż sen", "wszyscy żyją jak w koszmarze, pragnąc przebudzenia", pisała w dzienniku Zofia Nałkowska.
Warszawa – okaleczona bombardowaniami, z pierwszymi cmentarzami na skwerach, ściśnięta mrozem – również wygląda, "jakby sprzed stuleci", "wyjęta z innego czasu".
"Umrze pewnie jeszcze mnóstwo ludzi w tych mrozach nieustających i głodzie", zapisała na początku 1940 roku Zofia Nałkowska. Dopiero pod koniec lutego tego roku znajdujemy w jej dzienniku informacje o odwilży.
Niepatrząca na ludzkie nieszczęścia natura odpuściła na chwilę swój atak. Ale przed światem były jeszcze długie lata wojny.
Źródła: Polskie Radio
Zofia Nałkowska, "Dzienniki czasu wojny", wstęp, oprac. i przypisy Hanna Kirchner, Warszawa 1972.