Miał 22 lata, gdy wziął udział w nagraniu przełomowego albumu "Birth of the Cool" Milesa Davisa . Nie przez przypadek uznawany jest za jednego z pionierów cool jazzu, choć sam sceptycznie odnosi się do tej kategorii. - Wielu ludzi mówiło wtedy o jazzie granym przez czarnoskórych "hot", a przez białych "cool".To była bardziej rozróżnienie kulturowe niż czysto muzyczne - wspomina Lee Konitz. - Mi "cool" kojarzyło się z intensywnością bez teatralnych gestów. Ale w tym sensie "cool" bywał Louis Armstrong.
Próby zaklasyfikowania wybitnego saksofonisty skazane są raczej na porażkę. Dziś powołują się na niego równie chętnie awangardziści i konserwatyści. Koonitz dystansuje się od obku ekstremów, pierwsze krytykując za zgiełki, drugie - za egocentryzm i solomanię. John Zorn , który od lat podziwia Koonitza, namówił go kiedyś do wydania płyty w ramach swojej serii "Radykalna kultura żydowska" (młody Lee przeszedł Bar micwę). Ale nagrania, które otrzymał okazały się ani wystarczająco "żydowskie" ani tym bardziej "radykalne".
VIDEO
84-letni Konitz przyznaje, że wciąż najbardziej lubi grać standardy. Niektóre z nich, jak "All The Things You Are", nagrywał już kilkadziesiąt razy i za każdym razem brzmiały one zupełnie inaczej. Zarazem jednak otwarcie przypisuje sobie współautorstwo pierwszej płyty free-jazzowej. Chodzi o album "Intition" Lenniego Tristano z 1949 roku, który z jednej strony nie przekraczał ram tonalności, z drugiej zaś - oparty był na czysto intuicyjnym muzykowaniu, bez przygotowanych uprzednio kompozycji czy choćby tematów.
VIDEO
Wybitny saksofnista był bez wątpienia nie tylko świadkiem, lecz także czynnym uczestnikiem największym przełomów w dziejach jazzu. Swój pierwszy saksofon - kupiony w latach 40. za 150 dolarów, dziś wyceniany na stukrotnie większą kwotę - pożyczał Charliemu Parkerowi . Z Louisem Armstrongiem wypalił kiedyś skręta marihuany o grubości cygara: - Myślałem, że nie dotrę wtedy do sceny...
Konitz ma dziś zresztą własne, często nieortodokysjne spojrzenie na jazzową historiografię. Krytykuje rozwlekłość solówek Johna Coltrane'a, a natchnioną ignorancję Ornette'a Colemana nauczył się doceniać po wielu latach. Wysokie miejsce zajmuje w jego prywtnej hierarchii Miles Davis, choć raczej ten wcześniejszy: - Straciłem do niego serce, gdy zajął się ściemnioną muzyką i zaczął te dziwne przebieranki.
84-letni Koonitz pozostaje wierny standardom oraz idei spontanicznej improwizacji, a przede wszystkim - sobie. Z dala od medialnego zgiełku spędza jesień życia w Kolonii i Nowym Jorku oraz, rzadziej, na Dolnym Śląsku, gdzie urodziła się kiedyś jego żona.
Aby posłuchać rozmowy Janusza Jabłońskiego i Tomasza Gregorczyka z Lee Konitzem, wystarczy kliknąć ikonę dźwięku "Lee Konitz: król awangardy i standardów" w boksie "Posłuchaj" po prawej stronie.