W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem były to albumy:
- Sinead O'Connor - I Do Not Want What I Haven't Got - 1990 Ensign
- My Bloody Valentine - Loveless - 1991 Creation
To właśnie z płyty "I Do Not Want What I Haven't Got" pochodzi największy przebój Sinead O'Connor - "Nothing Compares 2 U". Łącznie ukazały się cztery single z tego wydawnictwa. Oprócz wspomnianego hitu, także "Jump in the River" (1989), "The Emperor's New Clothes" i "Three Babies" (oba 1990). Był to drugi album w dorobku słynnej irlandzkiej wokalistki. Jest ona autorką wszystkich tekstów i muzyki na "I Do Not Want What I Haven't Got".
Także w przypadku irlandzko-brytyjskiej grupy My Bloody Valentine "Loveless" jest drugim tytułem w dyskografii. Przez wielu uznawany jest on za opus magnum grupy oraz jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą, spośród płyt stylu shoegaze. Album powstawał przez dwa lata w dziewiętnastu różnych studiach. Największy wkład w nagrania miał wokalista i gitarzysta zespołu Kevin Shields.
174:32 2021_12_12 22_00_36_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 Sinead O'Connor "I Do Not Want What I Haven't Got", My Bloody Valentine "Loveless" (Wieczór płytowy/Dwójka)
A oto komentarze naszych słuchaczy:
Dobrze pamiętam premierę tej płyty w Polsce. No cóż też pamiętam, że jak większość miałam piracką kasetę, bo to taki był początek lat 90.
Sinead zwróciła uwagę wszystkich. Przyzwyczajona byłam do niezwykle kolorowych, długowłosych wokalistek rockowych z lat 80., a tu ukazała się obcięta na bardzo krótko Sinead. Bardzo odróżniała się swoim wyglądem na tle innych wokalistek. Wprowadziła na szczyt list przebojów Nothing Compares 2U, który pod każdym względem był minimalistyczny, a jednak nie tylko na mnie, wywarł ogromne wrażanie. Dla mnie ta piosenka jest ponad czasowa, mogę ja słuchać zawsze. Żałuję tylko, że prywatne życie artystki nie sprzyjało stworzeniu kolejnych przebojów.
Mogę jeszcze dodać, że myślałam o tak krótkiej fryzurze jak miała Sinead, ale zabrakło mi odwagi.
Izabela
Druga płyta po wielkim, niezwykłym debiucie. Można by z lupą sprawdzać sekunda po sekundzie, gdzie Sinead kalkowała samą siebie. Można by narzekać, że zniknął żar, zniknęły chwytające za serce harmonie, takie jakie były na "Jerusalem", "Jackie", "Mandinka". Można by narzekać na przesłodzone instrumenty smyczkowe, na mainstream. Ale ta płyta jest po prostu piękna. W przepiękne dźwięki Sinead ubrała niesamowite teksty. To jest czysty ekshibicjonizm nawet przekraczający normy ustalone przez Johna Lennona. Sinead śpiewa o własnej ciąży, nieporozumieniach z ukochanym, o kłopotach samej ze sobą i ze swoim zafałszowanym wizerunkiem w mediach. Wszystko bardzo emocjonalne szczere do bólu.
Sinead na tej płycie brzmi jak rockowy (a może folkowy?) trubadur, wyśpiewujący swoje życie.
Marcin
Program dzisiejszego „Wieczoru płytowego” wprowadził sporo zamieszania w spokojnie toczącym się wieczornym czasie. Powracam bowiem do początku lat dziewięćdziesiątych. Wówczas muzyczne interpretacje Sinéad O’Connor nauczyły mnie owijać się w samego siebie. Ubrany w bezpieczny kokon mojej emocjonalności wyruszałem w podróże wyobrażone. Wędrowałem po Dublinie śladami bohaterów Jamesa Joyce’a. Bywały także powroty do Bizancjum pod rękę z Williamem Butlerem Yeatsem. W ubiegłym tygodniu Tomasz Szachowski wspominał słowa Manfreda Eicherta. Mam wrażenie, że muzyka Sinéad O’Connor rodziła się z ciszy i następnie w owej ciszy się roztopiła. A dzisiaj Panowie zaburzyli moją ciszę, która panowała od lat wokół odtwarzanej teraz muzyki.
Jacek
Sinead O'Connor to niestety artystka JEDNEJ DOBREJ PŁYTY i tysiąca "Burz w szklance wody" o których nikt już nie pamięta. Ta płyta to oczywiście "The Lion and the Cobra". Płyta na której zachwyciła wszystkim! Kompozycje, niesamowicie oryginalne nieznane dotąd brzmienie, potężny głos, aranżacje i styl którego świat nigdy przedtem nie słyszał stały się obietnicą że mamy do czynienia z narodzinami prawdziwego wybitnego talentu. Niestety druga płyta to niewypał. Gdyby nie świetna kompozycja Prince’a która stała się hitem na miarę Purple Rain i równie znakomita "Last Day of Our Aquaitance" nie byłoby tutaj dosłownie czego słuchać. Pani O'Connor przez 40 minut nawija makaron na uszy i pojękuje bez ładu i składu. Co gorsza cała jej dalsza kariera potoczyła się właśnie tym torem. Z roku na rok było już tylko gorzej i gorzej i ostatecznie góra urodziła coś jeszcze mniejszego od słynnego z lekcji biologi Pantofelka... Czekaliśmy wiele lat i nic z tego nie wynikło. "Florence and the Machine" już jest lepsza bo może się pochwalić dwoma znakomitymi płytami. Pierwszą i trzecią.
Karol
- Gdy na początku lat 90. kompulsywnie i niezwykle intensywnie zacząłem słuchać muzyki w sposób - że tak powiem - metodyczny, czyli całymi albumami, miałem wrażenie wielkiego boomu na irlandzką muzykę popularną. Irlandczycy i Irlandki obstawiali wszystkie nisze muzyczne. Dla alternatywniaka - niszowca było MBV albo Jah Wobble's Invaders of the Heart, dla "niedzielnego" alternatywniaka było U2 lub Sinead, dla folkowca The Chieftains lub The Pogues, dla balladowca był Van Morrison, dla miłośnika muzyki filmowej był Gavin Friday, dla rockowego dzieciaka byli Cranberries, dla dla jego mamusi i tatusia byli Clannad i Enya i tak dalej i tak dalej... Nawet wielkomiejskiemu dzieciakowi Irlandia "sprezentowała" The Kelly Family! Nie mówię już o seryjnym wygrywaniu Eurowizji. Do dziś nie mam pewności, skąd wziął się taki potencjał muzyki popularnej kraju niezbyt liczebnego i zacofanego społecznie. To, że śpiewano tam przeważnie po angielsku nie jest rozstrzygające, bo jakoś nie pamiętam z tamtego czasu wielkiej ofensywy artystów z Australii, Nowej Zelandii lub RPA. Nie wiem, może ktoś mi to kiedyś wytłumaczy...
- W czasie, o którym pisałem w pierwszym akapicie, zachwycałem się shoegazem, nie wiedząc, że tak to nazwali krytycy :) Gdybym miał gitarę elektryczną, to pewnie sam bym takie długaśne, oniryczne ściany dźwięku wygrywał. Bardzo cieszę się, że akurat dziś zaprezentujecie "Loveless" MBV, bo może to przypomnieć innym słuchaczom i słuchaczkom o tym nurcie, który - i tu przechodzę do sedna tego, z czego się tak cieszę - po wielu chudych latach w świetnym stylu wrócił do moich uszu. Kilka tygodni temu wziąłem się za płytę "Hey What" zespołu Low, która póki co jest moją płytą roku 2021. Ten album wyobrażam sobie tak (proszę wybaczyć tę ewolucyjną metaforę, nie wiem, czy zostanie dobrze zrozumiana): jeśli "Loveless" była Homo Erectus stylu shoegaze, to "Hey What" jest jego Homo Sapiens. Chodzi mi o to, że jeżeli ten styl miałby dla mnie w prawidłowy sposób ewoluować, to zwieńczeniem tej ewolucji jest właśnie cudowny, najnowszy album Low. Przy okazji zdradzę Wam, że płyta "Slowdive" z 2017 roku to moja ulubiona i najchętniej słuchana płyta poprzedniej dekady (to stan na dziś).
Tomasz
To, co łączy Kevina Shieldsa, lidera MBV z Sinead, to irlandzkie korzenie. Wiadomo, że jego rodzice pochodzili z tego kraju, a on uczęszczał do rzymskokatolickiej szkoły podstawowej Chrystusa Króla, którą miał nazwać jako "naprawdę okropną szkołę prowadzoną przez psychopatyczne zakonnice". Czy te doświadczenia odzwierciedliły się w kompozycjach MBV?
"Loveless" to płyta, którą nazwałbym co najmniej ekscentryczną brzmieniowo. Zanim kupiłem kompakt, nie znałem za dobrze tego zespołu. Czytałem, że to legenda alternatywnego grania, jeden z ulubionych zespołów Petera Steele’a z Type O’Negative i to mnie zachęciło do poznania MBV, ale pierwsze odsłuchy wprawiły mnie w konfuzję. Myślałem nawet, że coś z moim egzemplarzem jest nie tak, że technicznie jest wybrakowany. Zabrudzona, celowo zeszpecona (choćby przez dźwięk z taśmy puszczonej od tyłu), wręcz produkcja była niemal szokująca, ale wokalne partie przełamujące warstwę instrumentalną sprawiają niewątpliwie, że ta muzyka intryguje i dlatego z czasem oswoiłem się z tym niezwykłym albumem, zwłaszcza przewrotnie przebojowy utwór "When You Sleep". Pamiętam dobrze występ My Bloody Valentine na katowickim Off Festivalu 2013. Zaczęli od "I Only Said”, a później z płyty "Loveless" wykonali jeszcze takie numery jak "Come In Alone" i właśnie "When You Sleep". To był głośny, "drapieżny" występ. Chyba jeden z lepszych w historii tego i tak przecież bogatego w ciekawe występy, festiwalu.
Radek
Moim zdaniem "The Lion and the Cobra" to najlepsza płyta Sinead O'Connor i jeden z najlepszych debiutów płytowych w historii muzyki. Tej płyty (mówiąc o albumie jako zamkniętej całości) nie przebiła nigdy. Ale i później nagrywała dobre płyty jak "Universal Mother", "Faith And Courage" czy "I Do Not Want What I Haven’t Got", którą dziś prezentujecie. Warto też wspomnieć o świetnej kompilacji "Collaborations", która zbiera piosenki różnych artystów, na których O'Connor zaśpiewała gościnnie. To rzecz warta polecenia.
(…)
Najlepszym utworem na drugiej płycie Sinead O'Connor, moim skromnym zdaniem, jest "Black Boys On Mopeds".
Szymon
Dla mnie najlepszym utworem Sinead O'Connor to utwór Fire on Babilon - doskonały pomysł muzyczny, doskonała aranżacja oraz niezwykle zaśpiewany z pasją, jak nikt inny by tego nie potrafił zrobić.
Michał
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Piotr Metz i Przemysław Psikuta
Data emisji: 12.12.2021
Godzina emisji: 22.00