W każdą niedzielę słuchamy - razem z Państwem - najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem był to album:
- Deep Purple - "Made in Japan" - 1972 Purple Records
W 1969 roku do grupy Deep Purple dołączył wokalista Ian Gillan. Jego krzykliwy głos stał się charakterystycznym elementem brzmienia zespołu. Grupa została założona rok wcześniej w Londynie. Uważana jest za pionierską w dziedzinie heavy metalu i nowoczesnego hard rocka. Pierwotnie muzycy skupiali swoją twórczość wokół rocka psychodelicznego i progresywnego. W 1975 roku trafili do Księgi Rekordów Guinnessa jako "najgłośniejszy zespół na świecie".
"Made in Japan" to album koncertowy grupy Deep Purple z 1972 r., złożony z utworów granych podczas występów w Osace - 15 i 16 sierpnia oraz 17 sierpnia w Tokio. Przez wielu fanów i krytyków muzycznych uznawany jest za jeden z najważniejszych i najlepszych albumów koncertowych w historii hard rocka.
Płyta ukazała się w Wielkiej Brytanii w grudniu 1972, a w Stanach Zjednoczonych w maju 1973 roku.
Lista utworów:
1. "Highway Star"
2. "Child in Time"
3. "Smoke on the Water"
4. "The Mule"
5. "Strange Kind of Woman"
6. "Lazy"
7. "Space Truckin'"
174:36 2022_02_06 22_00_06_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 WP #265. Deep Purple - "Made in Japan" (Wieczór Płytowy/Dwójka)
KOMENTARZE SŁUCHACZY
Z klasyki nie wyrasta się nigdy, bo klasyka pasuje zawsze, bez względu na wiek. Deep Purple to absolutna klasyka rocka, popis kosmicznych umiejętności wokalnych i instrumentalnych. Zapierające dech solówki gitarowe i perkusyjne, niesamowity – nie do zdarcia głos Iana Gillana (jak on to robił, że tak śpiewając nie „zdarł” głosu). Muzyka bez przynudzania, rytmiczna, wibrująca do samego nieba, porywająca do odlotu w przestrzeń zapomnienia i całkowitego oddania się niezwykłej chwili bycia w kręgu magii Purple.
Urszula
Właśnie od płyty „Made in Japan” rozpoczęła się moja znajomość z zespołem Deep Purple i w ogóle fascynacja muzyką hardrockową i metalową. Było to na początku lat 80., miałem kilkanaście lat, magnetofon szpulowy mojego starszego brata i słuchanie wspólnie z kolegami tego, co Ian Gillan wyczyniał z głosem, szczególnie ten dialog z gitarą Ritchiego Blackmore’a w „Strange Kind of Woman”. To było coś fascynującego. Wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy na widowni i bierzemy udział w tym wielkim wydarzeniu. Wówczas niewiele wiedziałem o Deep Purple, nie znałem innych nagrań. „Deep Purple in Rock” i „Machine Head” pojawiły się dużo później – płyty znakomite – pozostają jednak w cieniu „Made in Japan”.
Mam w swojej płytotece spory zestaw albumów koncertowych Deep Purple z różnych okresów, ale „Made in Japan” to absolutne mistrzostwo świata, dla mnie jedna z najważniejszych płyt wszech czasów.
Roman
Podobnie jak Pan Redaktor, z Made In Japan zetknąłem się pierwszy raz w szkole z tą różnicą, że mnie nie zawieszono, a było wręcz odwrotnie. Pożyczyłem taśmy z nagraniem od mojego nauczyciela. Wtedy pierwszy raz przegrałem sobie na taśmę cały Made In Japan. O dostępie do płyty mogłem sobie co najwyżej pomarzyć.
Co mogę dzisiaj powiedzieć na temat tej płyty. Deep Purple w swojej szczytowej formie. Zagrali rewelacyjne koncerty w stylu obowiązującym w tamtych latach. Z prostego tematu z płyty studyjnej kompozycja rozrastała się do kilkunastu minutowej improwizacji, często dosyć swobodnie odbiegającej od pierwowzoru. Deep Purple nie byli wynalazcami takiego stylu (wystarczy wspomnieć chociażby The Cream), ale trzeba uczciwie przyznać, że zrealizowali to perfekcyjnie. Z porównania z innych koncertów z tych lat, jak Led Zeppelin, Yes, czy też Emersoni, obecnie „Made In Japan” chyba wypada najlepiej.
Materiał głównie ogrywany był z Machine Head. W grudniu minęło 50 lat od powstania najsłynniejszego riffu rocka Smoke On The Water. Z mojego pokolenia każdy, kto próbował nauczyć się grać na gitarze swoją naukę rozpoczynał właśnie od tego riffu. Pozostałe utwory są z In Rock i Fireball. Niestety Fireball jest tą jedną z niechlubnych płyt w których wersja angielska i amerykańska różnię się zawartością utworów. Będąca na Made In Japan Strange Kind Of Woman na drugim wydaniu Fireball zastąpiona jest przez Demon's Eye.
Po latach fani Deep Purple dostali prezent w postaci trzy płytowego CD Deep Purple Live In Japan, na którym są te trzy koncerty prawie w całości. Piszę prawie, bo niektórych wykonań z Made In Japan na tym wydawnictwie nie ma! Nie ma The Mule i właśnie Smoke On The Water. Wydawnictwo powinno dodać jeszcze czwarte CD aby zmieścić już te koncerty faktycznie w całości tym bardziej, że w pudełku jest miejsce na czwarte CD i jest to typowe wydawnictwo dla fanów. Poza tym muszę przyznać, że wybór utworów i ich wykonań z tych trzech koncertów na Made In Japan jest faktycznie najlepszy.
Na koniec mała prywata. Miałem okazję być parokrotnie w słynnej hali Budokan, co prawda nie na koncercie ale na zawodach Sumo. Muzycy z Deep Purple skarżyli się na akustykę tej hali. Moim zdaniem akustyka tam jest dobra. Nie też widać różnicy w jakości nagrań na Live In Japan z koncertów w Tokio i Osace.
Andrzej
Może z Purpli się wyrasta, ale do Purpli zawsze się wraca. Bez względu na to, z której generacji miłośników się jest. Zespół, którego stylu i brzmienia, w przeciwieństwie do reszty zespołów z tamtych lat, nikomu nie udało się podrobić.
Duch tego zespołu tak naprawdę siedzi za zestawem perkusyjnym. A piszę to jako gitarzysta. Ian Paice zawsze tam był. Swingujący heavy metal. Mój koncert „naj” odbył się w 1996 roku, w poznańskiej arenie, miałem 12 lat. Mój pierwszy z wielu późniejszych. Choć na gitarze grał Morse, a wychowany byłem na Ritchiem, to był to wciąż mój ukochany zespół.
Wojtek
Dzień dobry, ja, rocznik 1975, czyli praktycznie zmierzch Deep Purple. Siedem czy osiem lat później usłyszałem z kasety „In Rock”. Pierwsze, drugie, trzecie… naste przesłuchanie. Moje serce zmieniło się w kolor purpurowy :) Zagłębiłem się w dyskografię, biografię itd. W 1984 r. powrócili w najlepszym składzie i nagrali „Perfect Strangers”. Od tego czasu czekałem na możliwość przeżycia koncertu Purpli na żywo. Perypetie zespołu były różne. To chyba wszystkim wiadome. Spór na linii Gillan-Blackmore narastał. Odejścia, powroty…
We wrześniu 1991 po raz pierwszy przyjechali na koncert do Polski. Do poznańskiej Areny. Musiałem tam być i byłem :) Gitara, bas, perkusja, klawisze się zgadzały. Niestety z wokalem było gorzej. Joe Lynn Turner zastąpił Iana Gillana na szczęście na krótko (jedna nagrana płyta). Natomiast w grudniu tego samego roku przyjechał na koncert (na którym oczywiście byłem) do Sali Kongresowej właśnie Ian Gillan. Kilka miesięcy później panowie (Gillan/Blackmore) się pogodzili (albo ich menagerowie) i nagrali wspólnie niezłą płytę. W związku z tym ruszyli w trasę. I po raz pierwszy oryginalny skład zawitał do Polski do Zabrza 31.10.1993. Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć… Zresztą jak na każdym kolejnym koncercie w Polsce i czasami w czeskiej Pradze...
Made in Japan – najlepsza płyta koncertowa świata. Zgadzam się i podpisuję się pod tym. Deep Purple w rewelacyjnej formie. Gęsia skórka i mrówki wędrują po ciele słuchając tych dźwięków.
Paweł
Deep Purple zostaje w głowie. Choć muzyki rockowej właściwie już nie słucham to zespół łączę przede wszystkim z płytą, a dokładnie kasetą „Perfect Stangers” oraz z „Tylko Rock”, który czytałem dość często, i który zamieszczał regularnie wkładki z szerokimi charakterystykami wybranych zespołów rockowych (Ten Years After, Iron Butterfly…). W jednym z numerów wkładka z Deep Purple, również z recenzjami płyt. Myślę, bo już nie pamiętam, że była tam krótka recenzja także „Made in Japan”.
Z płyty „Made in Japan”... chyba „Child in Time”, to chyba jeden z tych utworów w muzyce rockowej, który mógłby trwać o wiele dłużej.
Wiesław
Deep Purple to dla mnie jeden z najważniejszych zespołów w dziejach rocka. A za ich Magnum Opus i wielki kamień milowy dla muzyki uważam nie Made in Japan, nie Fireball czy Machine Head (choć to oczywiście świetne płyty), ale In Rock. To na tym albumie narodził się heavy metal. Purple w roku 1970 pokazali ile dzikości, czy wręcz agresji można „wcisnąć” w muzykę, będącą jednocześnie bardzo kunsztowną. Debiuty Led Zeppelin, czy Black Sabbath to w zasadzie czysty blues. In Rock to był prawdziwy wstęp w nową muzyczną erę. Przy okazji warto wspomnieć też o debiucie Uriah Heep z bardzo energetycznym „Gypsy”.
Jeśli chodzi o inne, warte zagrania albumy koncertowe, szczególnie poleciłbym „Live and Dangerous” Thin Lizzy i „Live Evil” Black Sabbath.
Jan
Napiszę o "moim" koncercie DP. Jest styczeń 1998, mam 20-parę lat i przez przypadek jestem w mojej pierwszej podróży zagranicznej, lądując na tydzień w Los Angeles. W ostatniej chwili załapałem się w firmie, w której pracowałem, bo ktoś nie wyrobił paszportu, a potrzebowali wysłać 1 osobę z Polski na targi, które odbywały się w LA. Tak więc jestem w LA, zachwycam się słońcem i wszystkim, stawiam pierwsze kroki w rozmowach biznesowych z ludźmi „z tamtego świata”, wciąż jednak egzotycznego dla Polski wtedy. Wizy były trudno dostępne, a i podróż, zwłaszcza na zachodnie wybrzeże, wydawały się karkołomnym wyzwaniem. Także finansowym. A tymczasem ja chodzę sobie po targach, poznaję wielkie nazwiska świata muzyki na żywo - Herbie Hancock, Stevie Wonder i cała masa wielkich „światowego rocka”. Zdjęcia, które na zawsze zostaną „białymi krukami”, chociaż niektórych udało mi się jeszcze spotkać ponownie w późniejszych podróżach tam. Tymczasem któregoś popołudnia ktoś z kolegów z międzynarodowego teamu rzuca hasło, że ma zaproszenia na zamkniętą imprezę w House of Blues. Tak, tym legendarnym przy Sunset Blv., słynnym „stripie” w Hollywood. Tak więc jesteśmy wieczorem, drinki zdobyte. Na sali ok. 1000, może 1500 osób zaproszonych gości. Jest komplet, trudno przecisnąć się do baru po następną kolejkę. Na scenie jakiś „one man show” przy fortepianie smętnie śpiewa coś, ale nieszczególnie znajdując zainteresowanie gości. Wszyscy wiedzą, że po nim wystąpi „Ktoś wielki”. Nikt nie wie kto, chociaż zaczynają krążyć nazwiska i nazwy zespołów. „Podobno mają być nawet Purple” – ktoś rzuca w tłumie, ale raczej niewielu w to wierzy. Mija 23-cia i wszystkich powoli ogarnia zniecierpliwienie. Rockowa gwardia, uraczona piwem, whiskey i czym tylko ktokolwiek zechciał się uraczyć, jest już zbyt podekscytowana, by przebrnąć przez kolejną smętną piosenkę artysty, którego – niestety, wstyd przyznać – nikt chyba nazwiska dawno już nie pamiętał... Gdy kończy i schodzi ze sceny, żegnany paroma szybkimi klaśnięciami z sali, tłum zaczyna ogarniać dziwne „podniecenie”. Czuć w powietrzu, że wydarzy się coś niezwykłego. Zmęczenie całego dnia spędzonego na nogach, podczas dzięsiątków kilometrów przemierzonych po targach, miesza się z narastającą ekscytacją. Już nikt nie zgaduje, już nikt nie zadaje pytań o to, „kto”… W powietrzu czuć atmosferę tak niezwykłą, że każda minuta oczekiwania wydaje się być wiecznością. Narastają gwizdy zniecierpliwionej publiczności. To nic, że wszyscy zaproszeni na specjalne bilety, których nigdzie nie można było kupić. Wszyscy jesteśmy gośćmi „specjalnymi” jednego z producentów sprzętu, organizatora imprezy, ale… nawet goście specjalni mają swoje granice cierpliwości… I nagle słychać gigantycznej głośności dźwięk, pierwszy akord i uderzenie werbla, a wraz z nimi rozsuwa się kurtyna. Na scenie są – a jakże – właśnie oni. Deep Purple!
Ten koncert zapamiętałem na zawsze. Nigdy wcześniej nie słuchałem Purpli i nie interesowałem się taką muzyką. Ten koncert to zmienił i choć dziś do ich płyt sięgam rzadko, to jednak zawsze z sentymentem i zawsze wspominam tamten koncert. Nawet gdy słucham płyt z japońskim koncertem... Przecież ten „mój” był jak ten z Japonii. A może i lepszy, bo „mój”, bo w samym sercu rockowego showbiznesu i w legendarnej knajpie, której widok… sprawiał i do dziś sprawia wrażenie, jakby za chwilę miała się rozlecieć z tych desek… A tymczasem wytrzymała cały koncert Purpli. Razem z nami. Z tego co wiem, byłem jedną z 3 osób z Polski, które wtedy tam były. Może 4. Ale to nie zmienia faktu, że koncert Purpli w pewien sposób stał się „moim” na zawsze. Wiele bym dał, żeby właśnie tamten też ktoś wtedy nagrał i żeby można było go posłuchać i zobaczyć. Ale cóż, od czego są wspomnienia?
Piotr
Pierwszy raz usłyszałem Made in Japan pod koniec lat 70-tych przez… sufit od sąsiada, który mieszkał nie jedno, a dwa piętra nad moją rodziną. Musicie mi panowie uwierzyć na słowo, ale kilka razy w tygodniu parę minut po 7 rano słyszałem riff „Smoke on the Water”. Nie miałem pojęcia, co to jest. Sąsiad był kilka lat starszy i, jak się potem okazało, posiadał magnetofon szpulowy oraz wzmacniacz Amator. Potem puszczał „Child in Time”, a wokaliza z tego utworu swietnie roznosiła się w bloku. Tak więc każdy z tych utworów najpierw słyszałem kilkadziesiąt razy przez sufit. Do dzisiaj jak je słyszę to kojarzą mi się z poranną pobudką.
Cóż mogę powiedzieć po latach? Wielkim fanem Deep Purple niestety nie zostałem, ale do „Made in Japan” mam sentyment dzięki sąsiadowi z Gdańska. Za to mam dwóch wspaniałych kolegów, którzy zdaje się, że przez Deep Purple trafili do innej muzyki i dzisiaj słuchają każdej dobrej muzyki, choć chyba głównie jazzu.
Piotr
Dołączę do szkolnych wspomnień związanych z Deep Purple. W liceum, na angielskim, czasem pani puszczała nam amerykańskie piosenki country, uczyliśmy się słów i śpiewaliśmy chóralnie. Kiedyś jeden z moich kolegów przyniósł na lekcję właśnie płytę Deep Purple i zaproponował, że teraz nauczymy się czegoś bardziej współczesnego. Pani się zgodziła z pewnym oporem i odsłuchaliśmy bodajże „Smoke on the Water”, słowa zostały zapisane na tablicy i wyjaśnione, ale jakoś śpiewanie nie szło. Pani była średnio zadowolona.
Paweł
Dla mnie – niestety – koncert DP po latach nie miał NAJMNIEJSZEGO sensu. Był to już skład z Morsem i Aireyem i wszyscy tam grali tak jakby spali i tak nie wiedziałem – współczuć tym, co obok mnie płaczą ze szczęścia, czy myśleć sobie w duchu: „a niech im będzie?”. Bo było to pozbawione jakiejkolwiek spontaniczności, rutynowe i przypominające raczej robotę w fabryce niż KONCERT, ot, odwalanie kolejnych numerów. Zresztą na próbę wyszedł tylko klawiszowiec i tylko jego instrumenty brzmiały w Dolinie Charlotty wówczas selektywnie.
Co zaś do samego „Made in Japan” – troszkę chyba uważał bym na słowo improwizacje – kolejne wersje tego materiału pokazują, że było ich tam ledwo co. Materiał był znacznie ściślejszy niż sugerowałaby to długość utworów, choć owszem solówkami Blackmore się bawił.
A czy z Purpli się wyrasta? No gdy się posłucha koncertu np. Grupy Niemen z Helsinek, to wiele fragmentów Made in Japan brzmi jak zabawnie w tym gorszym znaczeniu, ale wciąż jest to zabawa dobra, bo jednak tak swingującego w rocku bębniarza jak Paice niełatwo znaleźć, a część partii Blackmore’a, jego: artykulacja, dzikość i sposób budowania kulminacji, już się nie zestarzeją. A i zacną kontynuację znalazły te ścieżki np. w Monachium 77 z Rainbow.
Maciej
„Made in Japan” to genialna płyta. Doskonały przykład nieprzeciętnych umiejętności Deep Purple – zespołu, który tzw. hard rocka grał z niezwykłą lekkością i finezją. Dużo tu bluesa, a nawet swingu. Swoboda improwizacji, doskonale wywarzone brzmienie zespołu oparte na Hammondzie Lorda i Fenderze Ryśka Blackmore’a + doskonała sekcja rytmiczna ze wspaniałym perkusistą.
Myślę, że Ian Paice swobodnie odnalazłby się w niejednym zespole jazzowym.
Oczywiście widziałem zespół na koncertach w Polsce i to w różnych składach. Trochę szkoda, że na jednym z nich Blackmore był obrażony na cały zespół i wyczuwało się „ciężką” atmosferę miedzy nim i resztą zespołu, ale i tak niezwykłym przeżyciem było zobaczyć Purpli na żywo w Polsce.
Muzyka ciągle brzmi świeżo. Wspaniała płyta.
Maurycy
Słucham z ciekawością „Made in Japan” i porównuje to do koncertu Deep Purple w Tauron Arena w Krakowie w grudniu 2018r, jedynym na którym miałem okazję być.
Jechaliśmy pociągiem Poznań - Kraków, razem z moim synem, w bezprzedziałowym wagonie, przypadkiem razem z kilkuosobową grupą fanów, którzy przygotowywali się do koncertu słuchając różnych utworów i jednocześnie dyskutując na temat muzyki, co było już przeżyciem :)
Zastanawiałem się ze względów oczywistych, nad możliwościami głosu Iana Gilana, w trakcie koncertu jednakże przekonałem się, że niepotrzebnie. Zaangażowanie muzyków, ich wirtuozeria, repertuar poszerzony o ponad 40 lat, to wszystko rekompensowało aż nadto i zahipnotyzowało i jednocześnie rozkołysało krakowską Arenę – kto tam był ten wie.
Dla mojego 19-letniego syna to była historia na żywo, ale jaka! Dla mnie kolejne WIELKIE, niezapomniane muzyczne przeżycie. Po koncercie, rozmawialiśmy z kilkoma osobami i postanowiliśmy, że pojedziemy powtórzyć nasze muzyczne doznania do Łodzi, na planowany kolejny z „Long Goodbye Tour” koncert. Niestety rok 2019 pokrzyżował te i inne plany muzyczne z wiadomych przyczyn...
Michał
Słucham właśnie Waszych wspomnień związanych koncertowymi nagraniami i z pierwszymi płytami CD i od razu zakręciła się u mnie łezka w oku, bo dzień, w którym odebrałem od znajomego moją pierwszą zakupioną płytę „Pulse” Pink Floyd pamiętam, jakby to było wczoraj. Ten materiał znam do tej pory na wyrywki a miganie uważanej za irytującą diody jeszcze w mej pamięci wzrokowej. Były to świetne koncerty (nagrania podczas więcej niż jednego wieczoru), które bardzo ukształtowały mnie muzycznie, nie ma tam dla mnie prawie słabych punktów, no może poza „Take it back”, które jakoś słabo pasuje muzycznie, za to stara się mnóstwem laserów zrobić wrażenie na oglądających. W późniejszych latach ten koncertowy album zakupiłem już na DVD, a przymierzam się właśnie do zakupu świeżo wydanej wersji blu ray, która wraca z „denerwującą” diodą. Na szczęście regał z płytami nie jest w sypialni. Bez względu na wszystkie głosy krytyki o tym, że zespół nie miał tam żadnego kontaktu z publicznością (poniekąd słuszna uwaga), o tym, że jest tam dużo zbędnego popisywania się laserami i efektami, o pompatyczności całego nurtu rocka progresywnego dla mnie zawsze będzie to album szczególny, który zawsze będzie miał specjalne u mnie miejsce. Oglądając go stwierdzam, że koncert z 94 r. widowisko broni się po prawie 30 latach! Żałuję jedynie strasznie, że mieszkając niedaleko Trójmiasta nie pojawiłem na koncercie Davida Gilmoura w Gdańsku, mając tak bliską okazję. Wtedy jednak zatrzymały mnie muzyczne sprawy zawodowe (weekend). A mogłem poczuć chociaż w części klimat mojego ulubionego „Pulsu”. Od tamtego momentu postanowiłem sobie, że nie mogę więcej takich okazji marnować.
Mateusz
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Tomasz Szachowski, Przemysław Psikuta i Piotr Metz
Data emisji: 6.02.2022
Godzina emisji: 22.00