W każdą niedzielę słuchamy – razem z Państwem – najważniejszych płyt. Z namaszczeniem i pietyzmem, od początku do końca, strona A, strona B. A dopiero potem bonusy, konteksty, porównania, komentarze zaproszonych gości. Klasyka, jazz, rock, awangarda, elektronika.
Tym razem będą to:
- The Beatles - "A Hard Day's Night" - 1964 Parlophone
- Yardbirds - "For Your Love" - 1965 Epic
- Blind Faith - "Blind Faith" - 1969 Polydor
Historia The Beatles jest nie tylko fascynującą opowieścią o czterech młodych chłopakach z Liverpoolu, ale także świadectwem przemian zachodzących w latach 60. za sprawą ich rówieśników.
- Beatlesi trafili na znakomity czas. Lata 60. to okres, kiedy cały świat został postawiony na głowie. Mówi się w dużym uproszczeniu, że gdyby nie oni i ta epoka, to dziś nie chodzilibyśmy do biura w dżinsach, tylko w garniturach - mówił Piotr Metz w 2012 roku na antenie Polskiego Radia.
Beatlesi stali się symbolem popkultury i kontrkultury lat 60. Byli pierwszym zespołem, który stał się fenomenem na skalę światową. Do 1966 roku wydali sześć albumów, które rozeszły się w milionowych nakładach. Na ich koncerty przychodziły tłumy, przede wszystkim młodzieży zafascynowanej szybką i rytmiczną muzyką.
Zespół wciąż odnosił sukcesy za sprawą albumów "The Beatles" z 1968 roku oraz "Yellow Submarine" i "Abbey Road" wydanych rok później. Niestety coraz bardziej pogarszające się stosunki pomiędzy muzykami nieuchronnie prowadziły do rozpadu, który dokonał się na przełomie 1969 i 1970 roku.
175:11 2022_06_12 22_00_03_PR2_Wieczor_plytowy.mp3 WP #283. The Beatles, Yardbirds i Blind Faith (Wieczór Płytowy/Dwójka)
Komentarze od słuchaczy:
Ile lat dzieli od siebie kolejne pokolenia? Logicznym wydaje się być punkt widzenia biologiczny - a więc, powiedzmy te dwadzieścia lat. Okazuje się, że w muzyce to może być jakieś lat… pięć. Bo o tyle był starszy mój brat. Los sprawił, że nie dorastaliśmy razem, no i dla niego piosenki The Beatles były muzyczną biblią, a dla mnie zaczynającego świadomie słuchać w epoce Led Zeppelin, Pink Floyd czy Yes - te piosenki trąciły myszką… Rozdźwięk (nomen omen) pogłębiły próby odsłuchiwania nagrań koncertowych, które w latach 70-tych pojawiały się nawet w Polskim Radio, gdzie słychać było po prostu fałszującego McCartneya, i to było po prostu nieznośne. Więc nie załapałem się na Beatlemanię, choć przyznaję, że kiedy zacząłem bardziej systematyczną naukę języka angielskiego, piosenki zespołu okazały się dużą pomocą, i tak „When I'm Sixty-Four” pamiętam do dziś i czasami śpiewam sobie smażąc rano jajecznicę.
A w kwestii filmów - oglądałem je kiedyś w polskiej telewizji, kilka lat po premierze, i, no cóż, nie obejrzałbym ich po raz drugi… Za to „Yesterday” sprzed kilku lat, to i owszem…
Z prezentowanej płyty kojarzę „Well All Right", pozostałych tytułów chyba nie znałem do tej pory, pamięć milczy jak zaklęta. Clapton świetny. Druga strona zaczyna się świetnie, więc dobrze, że przypominacie Panowie te nagrania. No cóż, pojawiające się (w kończącym całość utworze) solo organowe w pierwszej chwili kojarzyć się może z „Riders on the Storm", ale ten jest przecież późniejszy…? A co do długich „suit” rockowych… zeszłoroczna, więc całkiem nowa płyta Dream Theater kończy się utworem, którego czas na okładce odczytuję na 20:24. Nie jest tak źle z tymi długimi „suitami” rockowymi, a Dream Theater ciągle się mieści w kategorii rockowej…?
Bogdan
Dobry wieczór. Kończę 30 lat w tym roku. Beatlesów już pewnie słyszałem w łonie matki. Ale tak świadomie słuchałem mając 7 lat kiedy tato kupił młodszej siostrze zestaw stereo z odtwarzaczem płyt cd, który jakiś czas był w naszym domu na czas tzw. testu. Miałem wtedy okazję przesłuchać wiele pożyczonych płyt CD których wtedy nie było w naszym domu ponieważ nie było możliwości odtworzenia ich. Wśród nich była składanka przebojów Beatlesów. Myślę że to był ten moment w którym zakochałem się w tej muzyce. Składanka oczywiście nie wróciła do właściciela. Obecnie mało który rówieśnik słucha takiej muzyki. Jeśli mam możliwość porozmawiania o muzyce Beatlesów na poziomie pasjonata to tylko z osobami w wieku rodziców a prędzej nawet dziadków. Przy okazji chciałem podziękować Panu Piotrowi za wspaniałą serię kilkuminutowych audycji które odbywały się prawie codziennie rano przez ponad rok w których prezentowano jeden utwór Beatlesów z krótkim jego omówieniem. Od poniedziałku do piątku Beatlesi na śniadanie tuż przed szkołą. Idealny początek dnia.
Mateusz
Muszę przyznać, że zaskoczyło mnie brzmienie stereofonicznej i zapewne poprawionej wersji płyty „A Hard Day’s Night” Mobile Fidelity. Od razu porównałem ją z wersją mono PCM 1230 Parlophone i chciałbym podzielić się moimi wrażeniami. Dzięki zastosowaniu techniki stereo można było uzyskać o wiele pełniejsze i precyzyjne brzmienie gitar, po prostu przeznaczając na nie jeden z kanałów. Wokal jest nieco wycofany i pozbawiony pierwotnej siły. Całość brzmienia sprawia wrażenie bardzo rozproszonego i zbyt uprzestrzennienie.
Dla porówna wersja mono prezentuje fenomenalny, silny, wyrazisty dźwięk. Czuje się w tym olbrzymią energię, której wersja stereo jest niestety pozbawiona. Oczywiście w wersji mono wokal dominuje, jest na pierwszym planie. Instrumenty mają wielką siłę brzmienia choć brakuje takiej separacji jak w wersji stereo. Osobiście wybrałbym wersję mono, która lepiej oddaje ducha i techniczne możliwości epoki. Zastanawiam się też przy okazji jakby przyjęto pomysł elektronicznego pokolorowania filmu „A Hard Day’s Night”.
Grzegorz
Rzeczywiście, jak zauważył pan redaktor Metz, płyta „A Hard Day’s Night” jest cezurą w karierze The Beatles, ale w ogóle ówczesnej muzyki rozrywkowej. Skończyło się naśladowanie, a zaczęło kreowanie. Oczywiście to płyta oparta jeszcze na prostych pomysłach aranżacyjnych, także w zakresie produkcji. Rewolucja w tym temacie zaczęła się w okolicach „Rubber Soul”, a na „Revolver” studio nagraniowe stało się nowym instrumentem.
Piosenki z „A Hard Day’s Night” są wciąż jeszcze bardzo grzeczne – jestem szczęśliwy, że mogę z tobą tańczyć. Mam wrażenie, że w tym czasie jeszcze Brian Epstain całkowicie zarządzał karierą The Beatles. Za chwilę osobowości, zwłaszcza Lennona i naśladującego go Macci, zaczęły wymykać się ze schematu jaki przygotował dla nich Epstain. To piękna płyta, która była puentą pierwszego etapu ich kariery (chociaż następna „Beatles for Sale” wniosła niewiele nowego). Od „Help” zaczęło się już inne granie, bliższe swingującego Londynu. Słuchając płyty z 1964 pomyślmy, że za 5 lat The Beatles praktycznie już nie było. Po drodze dokonali kilku całkowitych zmian i zwrotów akcji, zarówno w muzyce, wyglądzie, modzie, wszystkim. Żaden zespół (może poza Talk Talk) w tak krótkim czasie nie dokonał tylu rewolucji.
Blind Faith miało być ucieczką przed sławą przede wszystkim dla Claptona, ale po koncercie w Hyde Parku (dwa dni po Stonesach) zobaczył, że znowu zaczyna się kroić coś wielkiego i już wtedy zaczął się wycofywać. Clapton w Cream zawsze stał po stronie Bakera, który się nim opiekował na początku, stąd obecność Gingera w Blind Faith. Zresztą słynna trasa w XXI Cream była tak naprawdę podaniem ręki przez Erica właśnie Bakerowi, który żył gdzieś na ranczu w Afryce. Jack Bruce miał pieniądze za tantiemy jako autor większości muzyki Cream. Nawiasem mówiąc Baker wydał pieniądze z trasy Reunion błyskawicznie, chyba na budowę stadniny koni za 5 mln dolarów.
Wracając do muzyki Blind Faith, to jednak uznałbym tę płytę za dzieło przede wszystkim Steva Winwooda, który zadecydował o jej obliczu. Eric trochę się wycofał, schował. Słychać jak Winwood i Clapton zwrócili się pod wpływem The Band i Delaney And Bonny w stronę akustycznych brzmień – co mamy w „Can’t Find My Way Home”, ale jest też sporo improwizacji. Płyta Blind Faith była numerem 1 po obu stronach Atlantyku, Clapton musiał znowu szukać schronienia – tym razem pod szyldem Derek And The Dominoes. Miałem szczęście widzieć Claptona i Winwooda w Royal Albert Hall w 2010 roku. Cały czas miałem wrażenie, że jemu też Eric też spłaca jakiś dług wdzięczności. Płyta Blind Faith jest pocztówką z lipca 1969 roku, czuć w niej jeszcze pewną ekscytację wolnością, spontaniczność. Moim zdaniem ta muzyka przekazuje ducha czasu. Chwilę później doszło do zbrodni bandy Mansona, a kilka miesięcy później morderstwa fana na koncercie w Altamont. Zrobiło się mrocznie, ale ta płyta jest jeszcze jasna, jest celebracją wspólnego grania dla samej radości z niego.
Bartek
Bardzo dziękuję za kolejną interesującą audycję! Chciałabym zabrać głos w dyskusji, zainspirowana głosem trzydziestoletniego słuchacza. Mam 25 lat i podobnie jak wspomniany słuchacz, jestem ogromnie wdzięczna Panu Redaktorowi Piotrowi Metzowi za „Beatlesów na śniadanie” - ten cykl miał ogromny wkład w moją osobistą edukację muzyczną. Nierzadko ta nietypowa dla przedstawicieli mojego pokolenia miłość do zespołu pomagała mi w nawiązywaniu ciekawych relacji. Pamiętam, gdy w ramach wymiany szkolnej, gościłam uczennicę z Francji. W moim nastoletnim pokoju wisiał plakat ze słynną okładką „Abbey Road". Gdy nowo poznana koleżanka go ujrzała, od razu w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. W jej pokoju, gdzieś we Francji, wisiał identyczny plakat! Znajomość przetrwała do dzisiaj. :)
Michalina
Panie Piotrze, zgadzam się, że edycja MoFi brzmi rewelacyjnie w porównaniu z cyfrowymi remasterami. W swoich zbiorach CD posiadam box CD US Albums, w którym można znaleźć oryginalny soundtrack „A Hard Day’s Night” w wersji mono i stereo, taka ciekawostka.
Rafał
A o Beatlesach, i tej płycie, co tu dużo mówić… To arcydzieło, muzyczne, ja przez wiele lat słuchałem nie znając filmu. Po obejrzeniu uważam, że to raczej film powstał do płyty, do muzyki, a nie ma odwrót.
Sądzę też, że nie ma bardziej autentycznych płyt od tych pierwszych albumów Beatlesów. Pionierskie piękne czasy, choć to pionierstwo nie ogranicza się oczywiście tylko do nich.
Jeszcze sobie myślę, że to olbrzymie szczęście móc poznawać tą muzykę na świeżo, czyli bez uprzedniego naczytania się o Beatlesach, o historii, rock itd. Ja w jakiś sposób miałem to szczęście, chociaż urodzilem się później; chronologiczne słuchanie ma swoje benefity. :)
Paweł
Ha! Nie powiesiliście oryginalnej okładki Blind Faith, tylko amerykańską. Wiem. Oryginalna może się kojarzyć. Ale na tych co im się kojarzy to ja bym uważał, bo mogą się kręcić wokół przedszkoli i podstawówek. Miał ten projekt pewien zamysł, który można by było określić – przyszłość, potencjał – młoda dziewczyna trzymająca w dłoniach model futurystycznego samolotu. Coś niedojrzałego, przed czym jest przyszłość. Paradoksalnie może się to odnosić do samego zespołu też – coś niedojrzałego, tylko, że tutaj z przyszłością było gorzej. Jedyna płyta Blind Faith, powszechnie uznawana za klasyka, nie jest żadnym muzycznym cudem. A Blind Faith – przede wszystkim – nierówne. Pięć utworów bardzo dobrych i na doczepkę do tego „Do What You Like” – głównie partie solowe poszczególnych muzyków, z bębnistą włącznie. Coś takiego może być dobre na koncertach, ale na płycie studyjnej… Kiedy on wreszcie walić po tych garach? Czyli niecałe pół godziny porządnej muzyki i kwadrans nudy. Na szczęście te pół godziny normalnej muzyki jest zacnej jakości. No ale taki skład i niecałe trzydzieści minut dobrego grania? Zdecydowanie było to poniżej oczekiwań i możliwości. Wtedy też tak to oceniano – dosyć ciepło, ale bez szczególnego entuzjazmu. Na szczęście zespół szybko zakończył działalność. Dlaczego na szczęście? Bo Clapton solo i Winwood z Traffic mieli dużo więcej ciekawego do powiedzenia – wystarczy posłuchać, co Traffic nagrało po rozpadzie BF. Clapton też świetnie zaczął, tylko potem musiał trochę przetrzeźwieć.
„A Hard Day’s Night” to ostatnia beatowa płyta The Beatles. Tak ostatnia, bo „For Sale” jest już nieco inna, tylko, że słaba, a „Help” to już jest płyta, jak to nazywam, dorosła. (rok 1965 – to wtedy rock stał się dorosły). Dobrze się tego słucha, bo piosenek Lennona i McCartneya zawsze się dobrze słucha, ale jest jeszcze to takie trochę… młodzieżowe. Bardziej od płyty podobał mi się film. Tak najbardziej kocham The Beatles od „Help” w górę. Te wcześniejsze to bardziej szanuję. Ale nie, nie mogę tego powiedzieć o „Hard Day’s…” – ten album autentycznie lubię. Ona jest jak składak „The Best of…” zespołu z konkretnym stażem. W zasadzie same przeboje. Nie należę do pokolenia, które zaliczyło kontakt z Bitlami „na żywo”, tylko poznałem ich już nieco później, z „puszki”. Ale gdzieś od połowy lat siedemdziesiątych jest to jeden z najważniejszych moich muzycznych drogowskazów i jeden z moich najbardziej ulubionych zespołów. I wątpię, żeby miało się to jakoś zmienić.
The Yardbirds w Wieczorze płytowym. Zaskoczenie jeszcze większe niż The Kinks. Kto ich jeszcze pamięta? A kto ich jeszcze słucha? No ja czasami… Ale myślę, że w świadomości nawet nieźle zorientowanego muzycznie osobnika - nie istnieją. Tak jak większość muzyki z lat 60-tych. Bo ta muzyka odchodzi – z tymi starszymi słuchaczami, a młodszych taka muzyka już nie interesuje. Trzeba mieć przynajmniej 50+ żeby to jeszcze kumać. Ostali się tylko Stonesi i Bitle, w UK - The Kinks i The Who. No tak, The Yardbirds - oni nie mieli szczęścia do dużych płyt, zawsze wychodziły jakieś hybrydy, głównie w Ameryce, a u siebie w UK była to raptem jedna płyta studyjna. Plus debiutancka koncertówka. I taka pamiętna scena z filmu „Powiększenie”, kiedy widzimy zespół grający na scenie jakiegoś klubu – a na basie niejaki Jimmy Page, tak na basie. Ciekawostka – na potrzeby takich wykonawców, których nie dawało się ogarnąć stylistycznie, m.in. Cream, ale i The Yardbirds wymyślony został termin – progressive pop.
Wojciech
***
Tytuł audycji: Wieczór płytowy
Prowadzili: Tomasz Szachowski i Piotr Metz
Data emisji: 12.06.2022
Godzina emisji: 22.00