- Tylko człowiek, który wie, że ryb nie należy jeść nożem i widelcem, może jeść ryby nożem i widelcem - miał kiedyś powiedzieć Witold Gombrowicz.
Od tamtej pory przekonaliśmy się boleśnie, że jedną z rzeczy, których robić zdecydowanie nie należy, jest granie dynamicznych rockowych piosenek z akompaniamentem orkiestry symfonicznej. Z reguły proceder ten przypomina miłość charyzmatycznej mrówki z dostojnym lecz ociężałym słoniem. Owoce takiego związku po prostu muszą być potworkami…
Mimo to, raz na kilka lat symfonicznemu kompleksowi ulegają kolejne rockowe dinozaury: Led Zeppelin czy Metallica, a w Polsce chociażby Dżem i Perfect. Czy Sting, który od pół roku koncertuje po obu stronach Atlantyku z szacowną Royal Philharmonic Orchestra, prezentując materiał przekrojowego albumu "Symphonicities", dołączył właśnie do mrowiska megalomanów?
Niekoniecznie, jeśli przypomnimy, że kontrakt artysty z prestiżową klasyczną wytwórnią Deutsche Grammophon rozpoczął się dobrych kilka lat temu, i to projektem plasującym się na antypodach symfonicznego monumentalizmu. "Songs from the Labirynth" z 2006 roku zawierało niemal wyłącznie interpretacje kameralnych pieśni Johna Dowlanda na głos i lutnię. Wyprawę na XVI-wieczny dwór angielski Sting poprzedził długimi miesiącami przygotowań oraz studiów nad dawną wokalistyką. Nie zamierzał jednak stawać w szranki z klasycznie wykształconymi kontratenorami, których śpiew najbliższy zdaje się być renesansowym ideałom. Owszem, dykcja i sposób frazowania neofity zyskuje na "Songs from the Labirynth" szlachetnego, archaizującego posmaku; barwa jego głosu zachowuje jednak oryginalną i zdecydowanie współczesną szorstkość.
Efekt wzbudził silne kontrowersje, zwłaszcza wśród zwolenników historycznego autentyzmu - i bardzo dobrze. Sting przyrządził gombrowiczowską "rybę", pieczołowicie trzymając się wskazówek XVI-wiecznego przepisu, jednak na koniec przyprawił ją wedle własnego, nowoczesnego smaku. W pewnym sensie zrobił więc to samo, co na co dzień czynią współcześni wykonawcy muzyki dawnej, choć z zupełnie innej, "song-writerskiej" perspektywy. Dowland zafascynował go bowiem nie jako "prehistoryczny" guru, lecz jako twórca świetnych i wciąż aktualnych piosenek. Artysta poszedł za ciosem na kolejnej płycie "If On a Winter's Night...” (2009). Tym razem do interpretacji archaicznych angielskich pieśni z pogranicza kultury dworskiej i ludowej zaprosił najwybitniejszych brytyjskich wykonawców muzyki tradycyjnej oraz dawnej.
Z tej perspektywy najnowsze "Symphonicities" wydają się najbardziej tuzinkowym spośród "klasycyzujących" projektów Stinga. Zarazem jednak najlepiej dowodzą, że te "arystokratyczne" ciągoty nie są wcale kaprysem starzejącego się milionera, lecz naturalnym rozwinięciem trwającej od ponad trzech dekad kariery. Takie evergreeny, jak "Englishman in New York" czy "Roxanne" brzmią w orkiestrowych aranżacjach naturalnie i frapująca wcale nie ze względu na ekwilibrystykę aranżerów. Starzy hollywoodzcy wyjadacze, jak David Hartley, Steven Mercurio czy Rob Mathes, nie wyszli bowiem poza sprawdzony asortyment chwytliwych filmowych kalek. To harmoniczne wyrafinowanie i rytmiczna niuansowość z pozoru prostych kompozycji Stinga sprawia, że kiludziesięcioosobowy skład ma tu po prostu co grać.
'Symphonicities" podzieliły fanów Stinga chyba jeszcze bardziej niż jego renesansowe eskapady. Oszukani poczuli się zwłaszcza wyznawcy mitu The Police. Dla nich frontman legendarnej formacji pozostanie już na zawsze ucieleśnieniem bardziej mainstreamowego oblicza nowej fali przełomu lat 70. i 80. Ta generacja buntowała się m. in. przeciwko klasycznym kompleksom i artystowskim aspiracjom protagonistów tzw. rocka progresywnego. Rzecz w tym, że Sting nigdy nie podpisał się pod tym pokoleniowym manifestem. Wiele lat przed powstaniem The Police uprawiał przecież jazz tradycyjny oraz piosenkę kabaretową w pubach rodzinnego Wallsend. Potem zresztą wielokrotnie powracał jeszcze do wyrafinowanych pieśni Kurta Weilla czy Hannsa Eisllera, a nawet cytował Prokofiewa w "Rusians" z debiutanckiego albumu "The Dreams of the Blue Turtles".
Sting i Garri Kasparow
Czy to się komuś podoba czy nie, syn fryzjerki i mleczarza od początku pragnął przede wszystkim zostać muzycznym arystokratą, a nie barową ćmą czy stadionowym szamanem. - Zawsze lubiłem dyscyplinę i nie mógłbym żyć w inny sposób. A już na pewno nie potrafiłbym być "imprezowym zwierzakiem" - przyznał w jednym z ostatnich wywiadów. Literacki (powracające w tytułach albumów i tekstach piosenek aluzje do Szekspira, Chaucera czy Calvino) i muzyczny snobizm Stinga, jego zamiłowanie do szachów (w 2000 roku zagrał z samym Garrim Kasparovem!) oraz trwająca od dwudziestu lat aktywna fascynacja jogą i o dekadę dłuższe zaangażowanie w działalność charytatywną to składniki - wbrew pozorom - bardzo spójnego wizerunku artysty.
Wizerunku być może trochę "niedzisiejszego", ale bez wątpienia szlachetnego. Sting kilkakrotnie zdradzał swój sceptyczny stosunek, a nawet pogardę dla realiów współczesnego show-biznesu, z właściwym mu przerostem medialnej formy nad muzyczną treścią. Z tych właśnie powodów w 2009 roku bardzo ostro skrytykował popularny w Wielkiej Brytanii muzyczny reality show "The X Factor". Paradoksalnie ucieczka Stinga w klasyczny anturaż może być sposobem artysty na uprawianie popu wedle starych, dżentelmeńskich reguł gry. A że jest chyba jedyną współczesną gwiazdą, która – zarówno w sensie finansowym, jak i psychologicznym – może sobie na to pozwolić…
(MM)