Obchodzony w czwartek Międzynarodowy Dzień Jazzu został ustanowiony w 2012 r. przez UNESCO, aby "wyrobić wrażliwość społeczności międzynarodowych na muzykę jazzową, zainteresować jej korzeniami, nurtami, jak też znaczeniem tego gatunku muzyki jako ważnego środka komunikacji społecznej i dialogu między kulturami". Tegoroczną "stolicą" uroczystości będzie Paryż. 30 kwietnia na całym świecie odbywać się będą koncerty, debaty i spotkania, poświęcone muzyce jazzowej. W Polsce w obchody Dnia Jazzu włączyły się m.in. Warszawa, Kraków i Katowice.
PAP: Często słyszy się opinię, że polski jazz ma się dobrze, ale czy nie jest to zakłamywanie rzeczywistości? Muzycy narzekają na ciężką sytuację finansową, kłopoty ze znalezieniem wydawcy, czasem nawet miejsca do grania.
Leszek Możdżer: W tym roku siedziałem w komisji międzynarodowego konkursu zespołów jazzowych we Wrocławiu, podczas festiwalu Jazz nad Odrą. Byłem autentycznie zaskoczony bardzo wysokim poziomem wszystkich zespołów, które przyjechały. Wstrząśnięty tym, co usłyszałem. Mówienie, że polski jazz ma się dobrze, nie jest przesadą, jest prawdą.
Polski jazz ma bogatą tradycję i mocnych przedstawicieli, którzy należą do tak zwanej elity - elita to grupy ludzi, która jest bezinteresowna w czynieniu dobra i piękna. W polskim jazzie taka elita jest bardzo silna: Zbigniew Namysłowski dba o młodych muzyków, Janusz Muniak pielęgnuje talenty w swoim klubie, Tomasz Stańko angażuje młodych muzyków. Wszyscy dojrzali muzycy dbają o młodych, dają im wsparcie. Czasem zdarza mi się siedzieć w jury różnych konkursów na całym świecie i muszę powiedzieć, że to, co dzieje się w Polsce jest naprawdę wyjątkowe. Mamy świetnych muzyków.
PAP: Mówimy o wysokim poziomie artystycznym, ale niestety jest też kwestia nieco bardziej przyziemna, merkantylna. Jednak nagrody i dobre recenzje nie przekładają się na popularność jazzmanów czy sprzedaż ich płyt.
L.M.: Niestety, jeśli chodzi o muzykę jazzową, mamy dosyć duże zaległości, jeśli chodzi o promocję. Najczęściej tak się zdarza, że muzycy jazzowi to ludzie wrażliwi, ludzie pracowici. Trochę ciamajdy. Nie potrafią sobie zrobić porządnego zdjęcia, a nie są to - zwłaszcza na początku kariery - tak duże budżety, żeby zainteresował się tym menadżer i popracował nad kreowaniem wizerunku.
Cała muzyka popularna w dużej mierze polega właśnie na kreowaniu wizerunku: potrzebny jest ktoś, kto ma numer do fotografa, a ten musi mieć dobry sprzęt, tło, światło itd. Młodzi muzycy zaniedbują takie rzeczy; nie zdają sobie sprawy z tego, że sama dobra gra na instrumencie to za mało. Także scena klubowa jest całkowicie zepsuta - muzycy muszą grać po 50 złotych za występ, często, żeby w ogóle móc muzykować. Jestem jednak dobrej myśli. Wydaje mi się, że młodzież zaczyna orientować się, o co chodzi i myślę, że wszystko będzie w porządku.
PAP: Czy jazz nie cierpi z powodu złej opinii? Przylgnęła do niego etykietka muzyki trudnej, niezrozumiałej, snobistycznej.
L.M.: Muzycy faktycznie czasami grają do pustych sal, ale nie mam wrażenia, że polska publiczność jest niewyrobiona. Przeciwnie. Różni muzycy z całego świata. z którymi rozmawiałem, potwierdzają, że polska widownia jest bardzo uważna, życzliwa, dużo z siebie daje. Bardziej chodzi chyba o umiejętność promowania takich przedsięwzięć - wszystkie duże festiwale jazzowe są kompletnie wyprzedane, choćby Jazz nad Odrą, Jazztopad, Warsaw Summer Jazz Days.
Gorzej jest z koncertami klubowymi - małymi, jednorazowymi wydarzeniami, które niestety nie przebijają się często do świadomości słuchaczy. Ale z drugiej strony, są takie miejsca, jak warszawski klub Pardon, To Tu, którego założyciele autentycznie kochają tę muzykę i ta scena w sposób naturalny obrosła środowiskiem muzycznym, ludźmi prawdziwie zainteresowanymi.
PAP: Jest pan przykładem jazzmana z klasycznym wykształceniem. Co, w pańskim odczuciu, wyróżnia muzykę jazzową na tle innych gatunków?
L.M.: Kiedy zacząłem słuchać jazzu, zorientowałem się, że nie wiedząc kto gra, jestem w stanie rozpoznawać poszczególnych muzyków. Jestem w stanie poznać Wyntona Kelly'ego, Errolla Garnera, Oscara Petersona, Keitha Jarretta, Herbiego Hancocka... zorientowałem się, że jestem w stanie rozpoznać ludzi po brzmieniu i frazie. To był dla mnie bardzo ważny komunikat - zrozumiałem, że jeśli chce mieć własną twarz, własne nazwisko, jeśli chcę być sobą, to muszę grać jazz.
Dlatego zacząłem grać jazz - chciałem być sobą, zrealizować to, co jest tylko moje, co jest we mnie. Wiedziałem, że jazz mi to umożliwia.
pp/PAP