- Na dużym ekranie von Trier zadebiutował w 1984 roku. Zbiegło się to w czasie z debiutem braci Cohen. I nie trudno zauważyć, że zarówno "Element zbrodni" jak i obraz "Śmiertelnie proste" wpisuje się w gatunek neo-noir - opowiada Michał Oleszczyk, krytyk filmowy. - Kadry w tej produkcji, skąpane w szaroburych mrokach, są bardzo wystylizowane. Jednocześnie już wtedy, w kącie ekranu pojawiło się mrugnięcie oka, że wszystko to, co widz zobaczy, nie do końca jest na serio. I ta tendencja, żeby prowokować odbiorcę, obecna jest w każdym filmie duńskiego twórcy.
Po raz pierwszy w świadomości masowego odbiorcy von Trier zaistniał za sprawą serialu telewizyjnego "Królestwo". Akcja tej opowieści rozgrywa się w kopenhaskim szpitalu. Lekarze przeżywają osobiste i zawodowe dramaty. W ich życie ingerują jednak czasami duchy. - To przedsięwzięcie porównywane było z "Miasteczkiem Twin Peaks". W rzeczywistości zaś mieliśmy do czynienia z wariacją na temat nawiedzonego domu, który tutaj był nawiedzonym szpitalem - wspomina krytyk filmowy. - W serialu pojawiają się tropy okultystyczne, gra stereotypami szwedzko-duńskimi, a przy okazji jest to fantastyczna komedia i ekscentryczny sitcom. Ot, taki surrealistyczny "Ostry dyżur".
Czy Polacy są gotowi na "Nimfomankę"? >>>
Kolejne obrazy Duńczyka potwierdzały jego talent i twórczą niezależność. Także to, że w centrum zainteresowania reżysera znajduje się postać kobiety - niewinnej i udręczonej. Emily Watson, Björk, Nicole Kidman oraz Charlotte Gainsbourg to aktorki, które dzięki von Trierowi stworzyły wybitne kreacje. Zwłasza ta ostatnia cieszy się szczególną atencją twórcy. Wystąpiła w pierwszoplanowych rolach w "Antychryście", "Melancholii", a ostatnio w "Nimfomance". - Ten film bardzo mi się podoba i uważam, że wszelkie obawy związane z tym, czy warto go obejrzeć, są nieuzasadnione - przyznaje rozmówca Błażeja Hrapkowicza. - Tym razem bohaterką swojej opowieści von Trier uczynił "złą" kobietę, czyli taką, która goni za rozkoszą i nie boi się testować granic swojej wolności.
Podobnie z resztą jak i sam reżyser. W 2011 roku na konferencji prasowej promującej "Melancholię" na festiwalu w Cannes von Trier stwierdził, że potrafiłby współczuć Hitlerowi. Ta wypowiedź ściągnęła na niego gromy i podobno przesądziła o przegranej filmu. - Ten niemądry żart od razu został rozdmuchany jako wielki skandal. Ale myślę, że nikt z tego żartu bardziej się nie ucieszył, jak sami organizatorzy festiwalu - mówi gość "Na cztery ręce". - Cannes uwielbia takie rzeczy. Im więcej hałasu, tym lepiej. Tym razem jednak było chyba zbyt wiele hałasu o nic.
(kul/kd)