Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Kamila Kolanowska 12.12.2011

Kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa

Ja występuję w aktach SB, co nie jest przyjemne. 21 grudnia ktoś, kto nie został internowany, a był przesłuchiwany, wymienia moje nazwisko, że ja byłbym bardzo dobry do operacji "Jodła".

Może wyjaśnię, co to była operacja "Jodła". SB usiłowało odtworzyć Solidarność, stworzyć nowe struktury przez starych ludzi z przewagą agentury. Myśleli, że opór społeczeństwa będzie zbyt duży, że jakąś Solidarność, słabą i agenturalną trzeba będzie pokazać, ale ponieważ opór stłumili, to operację "Jodła" zakończyli w lipcu 1982 r.

I ja po tym dostaję takie pytania od ubeka: Czy ja bym się zgodził wystąpić w telewizji i to nawet z pierdla? Macali mnie, czy ja bym się nadał, jakby tu mnie podejść?

Sprawdzali mnie i w końcu wpisali moje nazwisko. Napisali o mnie, że mam klerykalizm wyniesiony z domu i piłsudczykowskie tradycje, a wszystko to było nieprawdą.

W końcu napisali, że się nie nadaję, w październiku 1982 r.

Zdzisław Knap

Jeszcze zimą jak oni przechodzili do ambasady to myśmy z okien rzucali w nich śnieżkami i to zawsze tak, żeby w głowę jakiegoś ubeka trafić.

Ja pamiętam, że pomimo naszej sytuacji, ja osobiście, ale i większość moich kolegów bardzo optymistycznie patrzyła w przyszłość, uznawaliśmy, że to jest taka Wrona, która prędzej czy później musi odlecieć, wznosiliśmy hasła "zima wasza wiosna nasza", "wrona orła nie pokona" i nikt się nie poddawał, SB zachęcało do wyjazdu, niektórzy się skusili, ale większość, ani się nie poddała, ani nie załamała w jakiejkolwiek formie.

Gabriel Janowski

Swoje zwolnienie tak do końca nie wiem komu zawdzięczam, czy mojej profesor Jolancie Tubielewicz, która załatwiła widzenie ze mną w Białołęce i powiedziała mi, że podejmie interwencje w mojej sprawie, czy może paradoksalnie mojej teściowej, która napisała bardzo poruszający na wiele sposobów list do Kiszczaka... ja ten list zobaczyłem dopiero wtedy jak dostałem teczkę z IPN-u. Wcześniej opowiadała mi o nim żona raczej ze wstydem, że jej matka się poniża, że pisze do głównego ubeka w Polsce... i argumenty, których użyła, to nie wiadomo czy śmiać się czy płakać...

Sens był taki, że studenci nie mają zajęć, mój zięć jest tak bardzo potrzebny na uczelni, poza tym są w rozterce, czy dlatego mojego zięcia internowano, że był tłumaczem Wałęsy w Japonii czy, dlatego, że tłumaczył Jaroszewiczowi podczas oficjalnej wizyty państwowej.

Teściowa jakoś tak to ujęła, a trzeba wiedzieć, że była mistrzynią sztuki epistolarnej... Po paru dniach wezwano mnie do tzw. ambasady i powiedziano, że pan wyjdzie jak pan podpisze, że nie będzie pan zakłócał porządku socjalistycznego, co zrobiłem, i gdzieś na początku lutego byłem już w domu...

Henryk Lipszyc

Proponowali nam wyjazdy za granicę, więc ja spytałem ubeka czy można by pojechać do Czechosłowacji, co go bardzo skonfudowało, przy kolejnej wizycie zapytał mnie czy ja mówiłem serio... Potem dawano mi takie awanse w rodzaju: panie rzeczniku, bo byłem rzecznikiem prasowym Solidarności, chcielibyśmy pana widzieć w telewizji, ale nie reagowałem na to.

Myśmy prowadzili korespondencje z generałem Kiszczakiem, ale raczej jednostronną, skrzętnie wycinane przeze mnie wycinki z Żołnierza Wolności, które mi skonfiskowano, że te publikacje godzą w polską rację stanu i czy pan generał podziela to zdanie - ale nie dostałem odpowiedzi.

Janusz Onyszkiewicz

W tym okresie byliśmy dwa raz dziennie przesłuchiwani przez służbę bezpieczeństwa. Zwykle wołali nas w czasie obiadu, dwie minuty po podaniu. Jak wracaliśmy to w zupie stała łyżka. Bo przeważnie zupa była jakaś gęsta, kasza czy ziemniaki polane sosem. Ja byłem przesłuchiwany jakieś dziewięć razy.

Pani, którą znałem z wydziału dochodzeniowego, później z UB, namawiała żebyśmy podpisali tzw. lojalkę, że nie będziemy prowadzić działalności i przede wszystkim zgodzimy się na współpracę.

Mnie pytano gdzie są fundusze związkowe. Bo cały czas wmawiano nam coś. Mnie jedna z telewizji kanadyjskich chciała dać duże pieniądze, żebyśmy ich wpuścili na nasze związkowe zebranie, żeby mogli zrobić relację. My zdecydowaliśmy, że nie będziemy robić wyjątków i żadnych pieniędzy nie wzięliśmy i nie wpuściliśmy ich.

Mnie pytali o pieniądze cały czas, bo ja byłem od kontaktów z ludźmi z zewnątrz. Pani, która mnie przesłuchiwała znała moją sytuację domową. Raz dała mi dwa cukierki: jeden Bajeczny, drugi Pierrot - to była mieszanka Wedla. Powiedziała: jak wyjdziesz to synów poczęstujesz cukierkami.

I tam zaczęto nam mówić, ze zostaniemy wywiezieni do więzienia w Związku Radzieckim. Nic nie mówili nam, że w Białołęce jest oddział internowanych. Byliśmy więc przygotowani na wyjazd do Związku Radzieckiego.

Jak była wigilia przyszli po nas. Kazali, jak to w więzieniu złożyć wszystko: prześcieradła, miski z marmoladą. Do wyjazdu. Zaczęliśmy się z sobą żegnać. Ruszyliśmy w stronę bramy więziennej, jakby czekały na nas tam samochody. Nie mówiono gdzie jedziemy, tylko powiedziano, że jedziemy. Przed bramą skręciliśmy w lewo otworzyły się drzwi do baraku i powitał nas tłum internowanych.

Zbigniew Daciuk

Była widoczna różnica między nami a związkowcami. Były próby wyciągania tych osób na rozmowy. Osoby przychodziły roztargnione, przerażone przez służby bezpieczeństwa. Pamiętam pierwsze dni: przychodzi roztrzęsiony działacz związkowy. Pytam: co jest?

On mówi, że wzięła go Służba Bezpieczeństwa na rozmowę. I tak do niego mówili: pan jest bardzo przyzwoity, takich ludzi jak pan Polsce potrzeba. Bo trzeba coś robić. Tu są ekstremiści, daliście się wrobić. To są agenci CIA, oni tu są za pieniądze. Ja panu mówię w zaufaniu: pan podpisze, że nie będzie pan prowadził działalności. To jest zwykły papierek. Nic się panu nie stanie. Jutro będą podstawione eszelony i wszyscy będą wywożeni na Syberię. Pan ma szansę zostać, my chcemy, żeby pan został. Człowiek przerażony, tutaj rodzina, dzieci. I oczywiście podpisywał, to co oni chcieli.

To nie było nic strasznego: zobowiązanie, że nie będzie się prowadzić żadnej działalności wywrotowej ostatecznie nie jest taką ujmą. Oczywiście nie z naszego punktu widzenia, starych opozycjonistów. Oni próbowali wzywać te wszystkie osoby na przesłuchania. Wiele osób tłumaczyło, że dlatego poszło na te przesłuchania, że chcieli się czegoś od nich dowiedzieć. Dosyć głupie tłumaczenie.

Ja byłem ostatnią osobą, którą poproszono. To było dopiero po pół roku. Poprosił mnie klawisz. Ja powiedziałem: jest wojna, a ja w czasie wojny z agresorami rozmów nie prowadzę. Powiedział: tak, to dziękuję bardzo.

Witold Sielewicz

Zapadło ustalenie, że nie wychodzimy z celi na wezwania SB. Ale przychodzili po nas zwykli funkcjonariusze więzienni wzywając takiego a takiego bez podania powodów. No i po mnie tez przyszedł w jakimś momencie. Ja oczywiście nie wyszedłem.

Po czym się okazało, że przyjechała do mnie na wizytę moja ówczesna narzeczona i to było wezwanie do niej. Więc ona była bardzo nieszczęśliwa, bo oni jej powiedzieli, że ja nie chciałem wyjść. Więc takie były gry. Więc na następne wezwanie już poszedłem, a okazało się, że to było właśnie przesłuchanie.

Jan Skórzyński

Zachorowała moja matka, i była szansa, że wyjdę, ale kazali mi podpisać lojalkę, ja nie chciałem. Wtedy Kiszczak zadzwonił do mojej matki - osoby znanej w środowisku kombatanckim uczestniczki Powstania Warszawskiego i zaczął używać takiej argumentacji: że niech syn będzie rozsądny, że przecież walczyliśmy o to samo - my kombatanci, wtedy matka powiedziała mu, że nie o to samo, więc lepiej niech syn już siedzi. Ale nie posadzili już mnie i tak latem 82 roku moja przygoda z Białołęką się skończyła...

Kazimierz Wóycicki

Ubek zaczął na mnie krzyczeć, to ja też zacząłem krzyczeć i użyłem słów poza kanonem dobrego wychowania - tak bym powiedział. I on wtedy ciekawie zareagował: powiedział, że nie ma o czym mówić, nie ma co się kłócić, przyniósł herbatę. Dodał: może się tak zdarzyć, że Pan będzie siedział po drugiej stronie biurka...

Zabawne jest, że potem przez kilka lat byłem dyrektorem Instytutu Pamięci Narodowej, to nie jest druga strona biurka, w żadnym wypadku, ale akta takich panów oglądałem...

Kazimierz Wóycicki

Jak trafiłem do Białołęki, to uściskał mnie Wojtek Borowik i od razu powiedział, że tu jest taka zasada honorowa, że nie chodzi się na przesłuchania. Bo oni próbują nas przesłuchiwać bez podstaw prawnych. Tylko co mi to powiedział, a do celi wszedł klawisz i powiedział: panowie chcą z panem, rozmawiać. Ja mówię jacy panowie? Ubecy? No tak, ale mówię: ja nie chcę z nimi rozmawiać.

To była taka zasada narzucona, przez grupę twardzieli. To oni stworzyli kodeks postępowania. Jak uczciwie powinien zachowywać się internowany. Jak wzywa komendant obozu, to idzie się, bo komendant wzywa w sprawach organizacyjnych. Często na przykład oznacza to dodatkowe widzenie, czyli może to być coś pozytywnego.

Natomiast nie podejmuje się żadnych rozmów nieformalnych z bezpieką. Niektórzy, niestety te ustalenia łamali, na przykład - niech mu ziemia lekką będzie, Maciej Zembaty, który chodził i który podpisał deklaracje lojalności, żeby wyjść. Do czego się przyznał. Natomiast grypsu do rodziny, który mu dałem, nie dostarczył.

Tych, którzy chodzili na rozmowy z bezpieką była mniejszość i oni spotykali się z niechęcią kolegów.

Wojciech Bogaczyk

(...) Przenieśli mnie do innej celi, czy jak to mówią więźniowie "pod celę", w której siedział człowiek opisany przez Grzegorza Waligórę w książce "Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela", tajny współpracownik UB - Janusz Lewandowski. To jest jego pseudonim.

Przerzucenie mnie do tej celi z agentem, podejrzewam było po to, że spodziewano się, że ja coś przy nim powiem. On się zachowywał bardzo przyzwoicie, nie dopytywał się o nic, nie wzbudzał podejrzeń. (...) Korespondował, jak mówił ze swoją żoną pisząc wiadomości za pomocą cyferek. I to podejrzewam były raporty dla bezpieki.

Wojciech Bogaczyk

Oferowano wyjazdy zagraniczne. Kilkanaście osób zgłosiło się. To było w lutym czy w marcu, jak Urban ogłosił, że internowani mogą wyjeżdżać za granicę. Dostali paszporty. Ale to nie było dobrze przyjęte. Generalnie wyjazd traktowany był jak ucieczka. My musieliśmy siedzieć i "cierpieć za miliony".

Kwestia rozmów z ubekami: była zasada ogólna, że lojalki nie podpisujemy. Ale były wyjątki, byli ludzie chorzy, dla nich podpisanie lojalki to była szansa na wyjście. Niektórzy mieli problemy rodzinne.

Dyskutowaliśmy na ten temat w celach i kolektyw zezwalał lub nie na podpisanie lojalki, komuś kto z jakiś powodów musiał wyjść. Na rozmowy z UB raczej się nie chodziło, ale jak było nudno i nic się nie działo, to niektórzy czuli się na siłach, żeby iść pogadać i ich opieprzyć. Później było o czym rozmawiać.

Klawiszom demonstracyjnie nie poddawaliśmy się. To my mieliśmy narzucać swoje zasady, pokazywać, że jesteśmy wolnymi ludźmi i muszą nas traktować jak normalnych obywateli, a nie kryminalistów.

Wiktor Mikusiński

Przesłuchania SB były uciążliwe. Jak mnie przewieźli z pałacu Mostowskich to parę dni potem przyjechało dwóch esbeków i zaczęli mnie maglować, żebym cokolwiek im zeznał, podpisał się lewą nogą itd.

Później przez parę tygodni przyjeżdżał jeden esbek tylko. Co ciekawe, był wyczulony na te sprawy, widać było, że jest to człowiek z dobrym pochodzeniem, który wie jak dobrać skarpetki do krawata, świetnie się wysławiający. Proponował mi pracę w kontrwywiadzie, ponieważ znałem dobrze język angielski i miałem znajomości w związkach zawodowych na zachodzie.

On wtedy wprost powiedział, że przygotowują proces KOR-u i jeśli będę zeznawał to dla pozoru dostanę jakiś tam wyrok, coś odsiedzę, a później oni mnie wezmą do kontrwywiadu. Oczywiście nic z tego nie wyszło.

Z tego, co z kolei opowiadał Barczak ze związków zawodowych, to ich przesłuchiwali ostrzej, tam prawie do rękoczynów dochodziło. Jeśli chodzi o mnie, to mogę powiedzieć, że zachowywali się w miarę kulturalnie. Uciążliwe psychicznie to było, ale takich ekscesów jak na przesłuchaniach w Pałacu Mostowskich to nie było.

Jerzy Dyner

Te pierwsze dni w Białołęce były trudne, może nie dla mnie czy dla Janka (Skórzyńskiego), ale dla kolegów z Solidarności, którzy nie spodziewali się takiego obrotu sprawy.

Trzeba pamiętać, że bezpieka umieszczała w pierwszej fazie swoich agentów, którzy mieli przekonać, że z tej Białołęki łatwo można wyjść. A tym łatwym rozwiązaniem jest podpisanie tzw. lojalki, czyli zobowiązanie się do nieprowadzenia działalności przeciwko władzom i ustrojowi komunistycznemu. No i były takie teatralne zagrania.

Ktoś z naszej celi poszedł na to przesłuchanie i wrócił radośnie mówiąc: słuchajcie, tam nic takiego strasznego się nie dzieje wystarczy podpisać jakiś kwit., to nie ma przecież znaczenia, za moment zostanę wypuszczony. I rzeczywiście za kilkanaście minut przychodził strażnik, otwierał celę i wywoływał tego człowieka i on wychodził na wolność.

To demobilizowało bardzo, szczególnie osoby, które nie bardzo były doświadczone w tej działalności opozycyjnej. I rzeczywiście, w tym pierwszym okresie, sporo osób takie deklaracje podpisywało i wychodziło na wolność. To były takie dla nas trudne i smutne chwile, bo my przekonywaliśmy kolegów, żeby nie chodzili na te rozmowy, bo to nie były nawet przesłuchania, ale raczej rozmowy z funkcjonariuszami.

Ale ci biedni, zastraszeni, szeregowi członkowie Solidarności korzystali często z takiego rozwiązania. My nie mieliśmy do nich o to żalu.

Wojtek Borowik

Nie mieliśmy kontaktu ze światem, widzeń. W którymś momencie zaczęli nas wzywać na przesłuchania. Był oddzielny pokój esbecki, do którego byliśmy doprowadzani. Na początku nie wiedzieliśmy jeszcze co jest grane, więc chodziliśmy na te przesłuchania.

Każdy był oddzielnie przesłuchiwany przez dwóch es-beków. Jeden, wydaje mi się, że się nazywał Fonfara, ale nie jestem w stu procentach pewny. To byli przystojni, młodzi ludzie.

Jeden z nich powiedział mi, że będziemy oskarżeni o obalenie ustroju przemocą, że to jest wyrok do kary śmierci i że oczekują jakiejś współpracy. Nie wiem, co kto na te propozycje odpowiadał.

Ja postanowiłem, że nie będę chodził na te przesłuchania. I tak było, większość z nas odmówiła. I nie brali nas, siedzieliśmy w celach.

Henryk Wujec

Na Placu Powstańców, w Dzienniku pracowałem. (...) Moja działalność to było zbieranie i dokumentowanie wszystkich nagrań, jakie się przewijały przez telewizję. Mniej więcej przez rok operatorzy jeździli po Polsce i nagrywali wypowiedzi różnych dygnitarzy partyjnych, dyrektorów, strajki. Ja to wszystko przegrywałem i archiwizowałem.

Większa część tych materiałów nie była archiwizowana przez telewizję. To była moja działalność. Ale z tym nie wpadłem na szczęście. Bo posiedziałbym dłużej. Wśród tych nagrań były na przykład relacje z wydarzeń na wybrzeżu, wypowiedzi pielęgniarek, rannych, rodzin, lekarzy.

Tego było mnóstwo. To wszystko trzymałem na korytarzu, w szafie pancernej. Po aresztowaniu mój pokój przetrzepali, ale szafy nie sprawdzili. Wstępu do telewizji jednak już nie miałem.

Jak już siedziałem w Białołęce, to była taka instrukcja od kolegi Michnika, żeby nie chodzić na przesłuchania. Ale to łatwo było powiedzieć. Ja czekałem z niecierpliwością na to przesłuchanie, po miesiącu dopiero mnie wezwali. Musiałem dowiedzieć się co z taśmami. Czy dostały się w ręce władzy - bo to byłoby kiepsko.(...)

Kilka tych przesłuchań było, w tym z ekspertem od telewizji. Ale on pomylił taśmę magnetyczną z magnetofonową. Koledzy od magnetycznej posiedzieli dłużej, a mnie wypuścili po miesiącu. Natychmiast próbowałem dostać się do telewizji. Wejścia już niestety nie miałem, ale przekazałem klucze do szafy zaufanemu ilustratorowi muzycznemu. On je wyjął i postawił na półce jako "legalne".

Andrzej Newelski