Uroczystość wręczenia nagród odbyła się w nocy, z niedzieli na poniedziałek, w hotelu Beverly Hilton w Los Angeles, a ceremonię poprowadziły Tina Fey i Amy Poehler. - Już dla tego duetu warto było zarwać noc - twierdzi Patrycjusz Tomaszewski. - Obie panie świetnie komentują to, co dzieje się w showbiznesie. A do tego są niesamowicie urocze i mają wielkie pokłady charyzmy. Wszystko, co wyjdzie z ich ust, i nawet nie wiadomo jak obraża innych aktorów, uznawane jest za doskonały żart.
W tym roku najbardziej oberwał George Clooney, którego prowadzące określiły mianem "playboya". To za udział w filmie "Grawitacja", w którym Clooney woli wylecieć w przestrzeń kosmiczną i umrzeć, niż spędzić minutę więcej z kobietą w swoim wieku.
Jeśli zaś chodzi o same nagrody, to największe zaskoczenie, zdaniem gościa "Stacji Kultura", dotyczyło statuetki w kategorii za najlepszą pierwszoplanową męską rolę komediową. Trafiła ona w ręce Leonardo DiCaprio za "Wilka z Wall Street". - To drugi Złoty Glob w karierze aktora i mówi się, że to jest ten moment, kiedy Leo dostanie wreszcie Oscara - zdradza autor filmowego bloga Czwórki. - Przed uroczystością wszyscy typowali, że to Christian Bale zgarnie tę statuetkę za rolę w "American Hustle: Jak się skubie w Ameryce". Stało się inaczej, ale film w reżyserii Davida O. Russella został uznany za najlepszy film komediowy.
W kategorii filmów dramatycznych Złote Globy otrzymali: reżyser Steve McQueen za obraz "Zniewolony. 12 Years a Slave", aktorka Cate Blanchett za "Blue Jasmine" Woody Allena oraz aktor Matthew McConaughey za "Dallas Buyers Club" (polski tytuł "Witaj w klubie"). Najlepszym reżyserem został Alfonso Cuaron, twórca "Grawitacji", najlepsza animacja to "Kraina lodu", a za najlepszą piosenkę filmową kapituła uznała utwór U2, skomponowany do filmu dokumentalnego "Mandela: Long Walk to Freedom".
(kul/pj)