Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Bartosz Chmielewski 07.03.2011

R.E.M. - "Collapse Into Now" (recenzja Piotra Stelmacha)

Nie ma się co bawić w lanie wody tudzież nawijanie makaronu na uszy - zespół R.E.M. nagrał bardzo dobrą płytę.
R.E.M.R.E.M.

"Collapse Into Now" to precyzyjnie, profesjonalnie i z duuużą klasą skonstruowane niewiele ponad 40 minut muzyki. Dyskografia tria, a wcześniej kwartetu, od samego początku zresztą sklejała się w logiczną, starannie opracowaną całość. W dorobku zespołu nie ma filerów. Są co najwyżej płyty, których promieniowanie na słuchaczy i współczesną karierze grupy historię rocka okazywało się nieco mniejsze, co nie znaczy, że żadne.

Do 1987 roku i premiery znakomitego albumu "Document", czyli przez pierwsze cztery lata swojego fonograficznego żywota, brali rozpęd. Później, właściwie od quasi apokaliptycznego "It’s The End Of The Word As We Know It (And I Feel Fine)" wszystko potoczyło się szybciej, niż ustawa przewiduje. Mandolinista Buck i "Losing My Religion", "Out Of Time", "Automatic For The People" i "Monster" zaklepały zespołowi muzyczny panteon. Imponujący jest szacunek okazywany kapeli. Od fanów począwszy, a na muzykach różnej proweniencji (np. Radiohead i występujący tu gościnnie w jednym utworze Eddie Veder) skończywszy. Warto przy okazji zwrócić uwagę na fakt, że wspomniane wcześniej artystyczne i komercyjne ciosy nie przepołowiły grubą krechą działalności R.E.M., dzieląc ją tym samym na tę absolutnie klasyczną i tę mniej istotną. Bo przecież zespół z podziwu godną regularnością wypuszczał w świat wciąż frapujące, niezwykle równe płyty, świadomie ocierając się o celne eksperymenty (album "Up" z 1998 roku). Do dziś dziwię się na wspomnienie miażdżących recenzji zafundowanych grupie w 2004 roku. "Around The Sun" było podobno dziełem pełnym wypranych z emocji melodyjek, których termin ważności minął zanim się tak naprawdę oficjalnie ukazały. Żałosne, doprawdy.

/

"Collapse Into Now" to przede wszystkim powrót R.E.M. do odpowiednich proporcji czadów i ballad w obrębie zamkniętej albumowej całości. Jeśli cokolwiek mi na tej płycie przeszkadza, to niechętnie, ale jednak wskazałbym na smutną, amerykańską biesiadę w "Oh My Heart". Zbyt prosta i przewidywalna to jak na ten band przyśpiewka. Resztę stanowią już strzały w sam środek tarczy lub okolice. Urokliwe, wspaniale zinterpretowane przez Stipe’a ballady są tymi piosenkami z "Collapse…", do których po latach mamy szanse powracać najczęściej. "Überlin" i "Every Day Is Yours To Win" rządzą w tej kategorii bezdyskusyjnie. Ale jest tu też trochę rock’n’rollowej, chwilami wściekłej awantury. "That Someone Is You" trwa niecałe 2 minuty. "Aligator_Aviator_Autopilot_Antimatter" to największy dziwoląg ze wszystkich tytułów piosenek wymyślonych przez R.E.M. "Discoverer" i "All The Best" wydają się zaś dobrze dobraną, mocną parą „wprowadzaczy”, przypominających nam skąd zespół przyszedł i na czym prawdopodobnie skończy. Najważniejszym jednak kawałkiem albumu jest finałowy "Blue". Melorecytowany antyhit z gościnnym udziałem Patti Smith to skrywająca jakąś dziwną tajemnicę mantra spod ciemnej gwiazdy i jedyny tak naprawdę eksperyment na "Collapse Into Now". A zacytowany w końcówce "Discoverer" to ładna, choć zaskakująca zagrywka.

Przyznam, że nie chce mi się rozłupywać na atomy wszystkich zagadek związanych z tą płytą. Głównie dlatego, bo tych niewiele ponad 40 minut mija bardzo sprawnie i jednocześnie inwazyjnie. R.E.M. zaopatrzyli właśnie świat w co najmniej 11 porządnych piosenek. Jakakolwiek dodatkowa filozofia jest tu zbędna.

Piotr Stelmach