Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Michał Mendyk 18.03.2011

Debiut Beady Eye czyli... ciąg dalszy Oasis - Piotr Stelmach recenzuje „Different Gear, Still Speeding”

Dziewczątko ujeżdżające aligatora, teksty o niczym, maniera w głosie, którą od 1994 roku zna każdy fan rocka i mentalny burak pastewny. Aha, i jeszcze niezła płyta. Puk, puk, kto tam?
Beady EyeBeady Eyefot. Steve Gullick, materiały promocyjne

To poczciwy, dobry Liam Gallagher! Rokendrollowiec, aforysta i ignorant pełną gębą. Człowiek, który się kulom i autorytetom nie kłania. Młodszy brat swojego starszego brata – Noela, z którym pyskówki i mało finezyjne „braterstwo” były chlebem powszednim kariery Oasis.

Niezbyt wyrafinowany, acz skuteczny z Liama muzyk. Kiedy w 2009 roku - po jednym z kolejnych starć - Noel opuścił zespół, braciszek zrobił najbardziej przewidywalny ruch w brytyjskim showbizie ostatnich lat: z pozostałymi muzykami Oasis i ich studyjnym perkusistą, Chrisem Sharrockiem, powołał do życia nowy artystyczny twór.

/

Debiut Beady Eye to właściwie kolejna płyta Oasis, ze względów proceduralnych firmowana inną nazwą. Słuchając tych piosenek, zastanawiam się, co innego mógł nagrać krewki Liam. Chyba nic. Grunt jest sprawdzony od lat, umiejętności kompozytorskie pryncypała i kolegów wprawdzie nieco mniejsze niż w przypadku starszego brata, ale mimo to wagonik dziarsko bierze rozpęd. Liam (prawdopodobnie) umie liczyć, a przecież świadomość setek tysięcy fanów, którzy oczekiwali kolejnego albumu Oasis, jest motywacją absolutnie wystarczającą, choć nie jedyną.

Bo jest jeszcze rock’n’roll, czerpiący w tym przypadku pełnymi garściami z The Beatles i… Oasis właśnie. Młodszy Gallagher pojechał po bandzie, choć starym kursem. Bez zbędnych ceregieli nagrał z zespołem płytę, o której ciężko napisać cokolwiek oryginalnego. Teksty nie były nigdy i wciąż nie są skalane myślą głębszą. Muzyka zaś jest tak brytyjska, jak śniadanie na Soho, tudzież okolice Manchester Stadium. Od pseudo-epickiego „Four Letter Word”, przez przywołujący klimat dzikich koncertów The Rolling Stones z wczesnych lat 60-tych „Beatles And Stones” oraz frywolny, radioprzyjazny „For Anyone”, aż po zwalisty „Standing At The Edge Of The Noise”.

I tak sobie płynie ta płyta. Bez nadmiernych kompozytorskich mielizn, ale też bez jakichkolwiek skoków wzwyż twórczej weny. Ot, taki wyluzowany gallagherowski standard.

Hmm, jakby tu skończyć? Dotychczasowi fani łykną to bez popitki, a znudzonym polecam aforystykę pana Liama. Oto jeden z ostatnich hitów. Tym razem obraził zespół Radiohead. I dziennikarza:

Them writing a song about a fucking tree? Give me a fucking break! A thousand year old tree? Go fuck yourself!


Ktoś kiedyś powiedział, że bardziej fascynujące od analizy tekstów Gallaghera jest liczenie „fucków” w jego wypowiedziach. Powyższy cytat zawiera trzy... Powodzenia!

Piotr Stelmach