Logo Polskiego Radia
Polskie Radio
migrator migrator 19.06.2008

Szanse Obamy

Barack Obama prawdopodobnie nie wygra wyborów prezydenckich w USA, jeśli nie przekona do siebie białej klasy robotniczej oraz Amerykanów latynoskiego pochodzenia.

Barack Obama, źr. wikipedia.org, na lic. GNU


Znamy już kandydatów, którzy jesienią tego roku zmierzą się ze sobą w walce o najważniejszy polityczny urząd na świecie - posadę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Odkąd Ameryka stała się supermocarstwem, wybory jej głowy państwa mają skutki nie tylko dla niej samej, ale dla całego świata. Cokolwiek by bowiem nie mówić o „zmierzchu państwa narodowego”, słabości demokratycznych instytucji wobec mediów, czy wielkich korporacji, to w Białym Domu ciągle skupia się realna polityczna władza. Nic więc dziwnego, że media z całego świata pilnie śledzą wyścig o amerykańską prezydenturę, już od jego wstępnego etapu, prawyborów.

Uwaga mediów skupiła się, jak dotąd, przede wszystkim na postaci Baracka Obamy, senatora z Illinois, który od kilku tygodni jest oficjalnym prezydenckim kandydatem Demokratów. Zainteresowanie mediów jego osobą jest zrozumiałe. Obama jest, jak na kandydata na prezydenta USA, względnie młody, charyzmatyczny, doskonale posługuje się narzędziami z dziedziny PR i marketingu politycznego, bez których w demokracji medialnej nie da się uprawiać polityki. Co bardzo ważne, zwłaszcza w kraju o tak długiej historii rasizmu jak Stany, Obama jest pierwszym czarnoskórym Amerykaninem, któremu udało się zdobyć nominację na najważniejszy urząd w kraju i, który ma realną szansę, by po niego sięgnąć.

Polityczna kariera Obamy miała zupełnie inny przebieg niż tradycyjnych przywódców społeczności afroamerykańskiej, takich jak Jesse Jackson, czy Al. Sharpton. Obama, w przeciwieństwie do nich, nie był działaczem religijnym, jego podstawową bazą nie były czarne kościoły protestanckie. O ile tacy politycy jak Sharpton zostali ukształtowani politycznie przez ruch praw obywatelskich, przez politycznie gorące lata siedemdziesiąte, mozolną walkę społeczności afroamerykańskiej o równość i zniesienie dyskryminujących ją zapisów prawnych, to Obama wyrastał w zupełnie innej epoce, w której mimo wszystko dokonał się potężny postęp w dziedzinie praw obywatelskich nie-białej ludności. Wreszcie Obama pochodzi z zupełni innego środowiska niż dotychczasowi przywódcy Afroamerykanów. Jego matka jest biała, jako dziecko wychowywał się przez pewien czas na farmie dziadków. Ojciec Obamy jest Kenijczykiem, Afrykaninem, nie Afroamerykaninem, rodzina Obamy nie ma za sobą historii niewolnictwa, a sam Obama doświadczenia dorastania w „czarnym getcie”, którejś z amerykańskich metropolii. A takie doświadczenia, rodzinne i osobiste, kształtowały poprzednie pokolenie czarnoskórych polityków w USA. Dlatego na początku kariery Obamy, starsi przywódcy afroamerykańscy odnosili się do niego z pewną rezerwą. Jako senatora popierała go przede wszystkim biała, liberalna klasa średnia i młodzież z uniwersyteckich kampusów. Dopiero w trakcie prawyborów Obamie udało się przekonać do siebie czarnoskórych Amerykanów, także tych o gorszej sytuacji ekonomicznej i zdobyć uznanie tradycyjnych przywódców społeczności afroamerykańskiej. Afroamerykanie, obok białej, liberalnej klasy średniej, stanowili większość popierających go wyborców w prawyborach. Teraz Obama musi przekonać do siebie całą Amerykę. Jakie ma na to szanse?

Jedno jest pewne, samo poparcie tych dwóch grup ludności, które zapewniło mu zwycięstwo w prawyborach, Obamie nie wystarczy. Musi rozszerzyć swoją społeczną bazę. Wbrew entuzjazmowi mediów, jaki towarzyszył jego osobie, wcale nie będzie to łatwe. Jego rywal John McCain ma co najmniej równe szanse na zwycięstwo. Wybory prezydenckie w Ameryce mają bardzo specyficzną formułę. Głosowanie nie jest bezpośrednie i nie wygrywa ich ten kandydat, który po prostu zdobędzie głosy największej liczby Amerykanów. Wybory są dwustopniowe, każdy stan wybiera liczbę elektorów proporcjonalną do liczby zamieszkującej go ludności. Kandydat, który zwycięży w danym stanie, bierze wszystkich elektorów, jakimi stan dysponuje. Kolegium elektorskie wybiera prezydenta. Część stanów to tradycyjne twierdze którejś z partii. W Teksasie zwycięstwo Republikanina jest pewne, tak jak zwycięstwo Demokraty w Kalifornii czy Nowym Jorku. Liczba elektorów pochodzących ze stanów, które są twierdzą którejś z partii, jest mniej więcej równa. O zwycięstwie decyduje więc wygrana w kilku „stanach marginalnych”, to jest takich, w których do ostatniej chwili wygrać może każdy z kandydatów. To takie stany jak Floryda, Ohio czy Pensylwania.

''Barack Obama, źr. wikipedia.org, na lic. GNU

To właśnie w tych stanach Obama radził sobie najgorzej. Głosowały one na Hilary Clinton. Obama najlepsze wyniki osiągał w stanach, które albo i tak będą głosowały na demokratów albo w tych, w których większość wyborców Partii Demokratycznej stanowią Afroamerykanie. Obama ma kłopot z poparciem wśród dwóch grup, których głosy mogą okazać się kluczowe dla zwycięstwa w listopadowych wyborach: białej klasy robotniczej/niższej klasy średniej oraz Amerykanów latynoskiego pochodzenia. Tradycyjnie głosują oni na Demokratów. Jednak w wyborach 2000 i 2004 roku sztabowi Busha udało się zmobilizować ich poparcie. Pytanie czy uda się to McCainowi. Nie jest on kandydatem akceptowanym przez religijną prawicę i prawdopodobnie nie zdoła uzyskać poparcia instytucji religijnych, którym cieszył się Bush. Poza tym, polityka ekonomiczna Busha dała się białej niższej klasie średniej na tyle we znaki, że jest mało możliwe, by zagłosowała na Republikanina w listopadzie.

Ale nie znaczy to, że te grupy ludności zagłosują na Obamę. Jeśli nie przekona ich do siebie mogą zostać w domu. A to być może wystarczy McCainowi do zwycięstwa. Wiele zależy teraz od Hilary Clinton. Gdyby zdecydowanie poparła Obamę, włączyła się w jego kampanię, to Latynosi i niższa klasa średnia (to te grupy głównie popierały Clinton w prawyborach) udzieliłyby mu znacznie szerszego poparcia. Jednak zaangażowanie Hilary po stronie Obamy nie jest pewne. Wielu komentatorów, znających realia Partii Demokratycznej, zwraca uwagę, że Clinton nie zrezygnowała z marzeń o prezydenturze. Według nich może ona dyskretnie sabotować kampanię Obamy, by za cztery lata stanąć w wyborach przeciw McCainowi.

Nie należy także zapominać o ciągle bardzo silnych w Ameryce rasowych uprzedzeniach. Skrywane na co dzień, mogą ujawnić się w dniu głosowania. Choć europejskie media są zachwycone Obamą, jego zwycięstwo wcale nie jest pewne i czeka go długa i niełatwa kampania. Zamożni liberałowie i Afroamerykanie wystarczyli, by zdobyć nominację Demokratów, ale na prezydenturę to za mało.

Jakub Majmurek