Logo Polskiego Radia
IAR
migrator migrator 14.02.2010

"Z getta uciekałem trzy razy"

Ludwik Brylant jako siedmioletni chłopiec trzy razy uciekał z warszawskiego getta. Ostatnia próba ucieczki się powiodła. Trafił tam, gdzie m.in. umieszczane były dzieci wywożone z getta przez Irenę Sendlerową i jej współpracowników: do klasztoru w Turkowicach.

"Przed wojną mieszkaliśmy na Felińskiego na Żoliborzu. W getcie znalazłem się z moim ojcem i siostrą Felą. Oboje byli bardzo wycieńczeni i poważnie chorowali. Ojciec jednak od samego początku namawiał mnie do ucieczki +tam+, +na drugą stronę+" - wspomina Ludwik Brylant ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu.

Jak wyglądała ta ucieczka?

Ludwik Brylant: Nie bardzo chciałem opuszczać chorego ojca i siostrę. Ojciec jednak mnie bardzo namawiał, mówiąc "może chociaż ty przeżyjesz". Za pierwszym razem wskoczyłem do przejeżdżającego przez getto tramwaju, z radości jednak, że znalazłem się za murami za szybko wyskoczyłem, na pierwszym przystanku. Wprost na granatowego policjanta. Ten odstawił mnie w ręce policjantów żydowskich. I oni mnie pobili. Za drugim razem historia się powtórzyła. Gdy zeskakiwałem z dzyndzla tramwaju znowu schwytał mnie ten sam granatowy policjant i odstawił do getta. I znowu policjanci żydowscy strasznie mnie pobili. Po dziś mam szramę na głowie i miewam krótkotrwałe utraty przytomności. Za trzecim razem się jednak udało. Wskoczyłem na otwarty pomost tramwaju i jakiś człowiek przydusił mnie do podłogi i zasłonił, pewnie przed jadącym w wagonie Niemcem. Po kilku przystankach powiedział do mnie "uciekaj", więc wyskoczyłem. Poszedłem na Stare Miasto do znajomego ojca pana Dąbrowskiego. Ten mnie przyjął, nakarmił i przechował przez pewien czas. Potem trafiłem do księdza, którego nazwiska dobrze nie pamiętam, bodajże był to ks. Ziemiński albo Siemiński. On mnie nakarmił, wykąpał i wyleczył ze świerzbu.

I ksiądz odwiózł Pana do Turkowic?

Po około dziesięciu dniach trafiłem do Pogotowia Opiekuńczego na Zegarmistrzowskiej, a potem do Domu dziecka przy ul. Nowogrodzkiej. Stamtąd wraz z grupką dzieci wywieziono nas pociągiem z Warszawy. Ja wtedy nie mogłem tego wiedzieć, ale tam już pewnie zostałem przejęty przez organizację pomocy Ireny Sendlerowej. I tak trafiłem do Turkowic, do sióstr służebniczek, zwanych starowiejskimi. Pamiętam, był rok 1941 i zbliżało się Boże Narodzenie.

Jak wyglądało życie w Turkowicach?

Siostry były wspaniałe, serdeczne. Były też wymagające, niekiedy surowe. Ja byłem żywym chłopcem, prawdę mówiąc, niezłym łobuziakiem, dlatego pewnie ojciec tak mnie namawiał na ucieczkę, przypuszczał, że jakoś sobie poradzę. Siostry musiały utrzymać nas w ryzach, no i dobrze ukrywać przed Niemcami, którzy przyjeżdżali od czasu do czasu na kontrole i starsze dzieci zabierali na roboty do Niemiec. Kiedyś podczas takiego apelu-przeliczania dzieci, jeden z chłopców stojących przy mnie powiedział "Jude". Niemiec się zawahał, siostra jednak, która władała świetnie niemieckim, go zagadała i nic się złego nie stało. Nigdy już jednak nie ustawiano mnie w rzędzie, gdy przyjeżdżali Niemcy. Aby liczba dzieci się zgadzała, przyprowadzano jakieś dziecko ze wsi.

Czy miał Pan jakieś informacje z getta o ojcu i siostrze?

"Powiedz o siostrze panu Dąbrowskiemu" - tymi słowami żegnał mnie ojciec. Mówiłem o Feli i panu Dąbrowskiemu, i potem księdzu. I oni nie zapomnieli o mojej siostrze. Co dalej było, dowiedziałem się później od niej. Kiedy zmarł w getcie nasz ojciec, jego ciało wrzucono na wózek, Fela biegła obok, ktoś ją odciągnął. Usiadła pod ścianą i wtedy podszedł do niej jakiś człowiek, spytał czy nazywa się Feliksa Brylant i zabrał ją stamtąd. Fela była chora na gruźlicę, ale przeżyła. W 1943 r. trafiła do Chotomowa, a stamtąd do Turkowic. Nie byłem sam, miałem siostrę.

Jak długo był Pan u zakonnic?

Kiedy się kończyło szkołę podstawową dzieci przewożono do Lublina. Ja tam trafiłem w 1948 r. do Domu Młodzieży, a siostra rok później wyjechała z Turkowic do Domu Dziecka w Puławach. Wcześniej, w 1946 r., do Turkowic przyjechali przedstawiciele organizacji żydowskich, aby nas, dzieci żydowskie, "dzieci Sendlerowej" zabrać do Palestyny. Bardzo chciałem tam jechać. Ale siostry nam odradzały: "w Palestynie jest wojna", mówiły, a wy dopiero co się uratowaliście. Zostańcie. I zostałem. Potem jeszcze raz w latach 70. chciałem wyjechać do Izraela, ale ostatecznie mieszkam w Polsce. Mam dzieci, wnuki i prawnuki. Nie doświadczyłem jakiegoś antysemityzmu, ale bardzo długo po wojnie ukrywałem swoje pochodzenie. Nawet dzieci o tym nie wiedziały. Jak się dowiedziały, przyjęły to dobrze, zwłaszcza najstarszy syn, który zainteresował się naszymi korzeniami i na nowo odkrył historię rodziny Brylantów, po części zasymilowanych Żydów, wśród których byli optycy, lekarze, przedsiębiorcy, kupcy. Ale kiedy patrzę na jedyne zachowane, mocno zniszczone, zdjęcie mojego ojca z 1928 roku, to nie bardzo wiem, jak to wszystko poukładać. Wtedy jednak przypominam sobie męstwo mojego ojca i niemal słyszę jego głos "musisz się stąd wydostać".

PAP