Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Michał Chodurski 29.11.2010

Wykasowano połączenia oficerów BOR

Oficer BOR, który był na lotnisku Siewiernyj w czasie katastrofy smoleńskiej: "Wszystkie nasze połączenia z tego czasu, z tego miejsca zniknęły z telefonów"
Wykasowano połączenia oficerów BOR(fot. PAP/EPA/SERGEI CHIRIKOV)

Pisze o tym tygodnik Newsweek. Także według jego informacji w momencie katastrofy rządowego tupolewa na smoleńskim lotnisku był tylko jeden funkcjonariusz BOR.

10 kwietnia Gerard K. towarzyszył polskiemu ambasadorowi w Rosji, Jerzemu Bahrowi, który czekał na lotnisku na przylot Lecha Kaczyńskiego i całej delegacji.

Jak pisze tygodnik: skoro Gerard K. był jedynym funkcjonariuszem BOR na lotnisku, w dodatku pełniącym obowiązki kierowcy ambasadora, to szef BOR gen. Marian Janicki kłamał, twierdząc, że na prezydenta czekało dwóch funkcjonariuszy.

Tę wersję Janicki ogłosił w mediach zaraz po katastrofie a później wielokrotnie ją podtrzymywał, choć w specjalnym oświadczeniu prokuratura wojskowa stwierdziła, iż na prezydenta nie czekał żaden funkcjonariusz BOR.

Według "Newsweeka" Gerard K. zeznał w prokuraturze m. in.:

- Mgła była tak gęsta, że widzieliśmy tylko zarys znajdującej się przy pasie wieży kontroli lotów oddalonej od nas o sto metrów. Z minuty na minutę mgła gęstniała. Przed samą katastrofą widoczność spadła do około 50-60 metrów.

"Nie słyszałem huku"

Siedzimy w samochodzie. Nagle widzę, jak z lewej strony rusza rząd samochodów z kolumny prezydenckiej. Są dokładnie przed nami, 30-40 metrów. Nagle kolumna się zatrzymuje, z samochodów wysiadają ludzie z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony i nasłuchują. Coś nietypowego! Wysiadam. Czego nasłuchiwać — samolot wylądował albo nie. Potem powiedzieli, że usłyszeli wycie silnika, potężny huk i... cisza.

Mgła ma to do siebie, że trochę tłumi dźwięki. My nic nie słyszymy, ale oni się dziwnie zachowują, więc szybko wracam do samochodu. "Panie ambasadorze, coś jest nie tak". Jak dojechaliśmy do Rosjan, oni już odjeżdżali. "Co jest?" krzyczę. "Tutka przejechała pas!". Tak powiedzieli; przejechała pas. Znaczy nie wyhamowała.

(...) Jakoś docieramy do końca pasa. Muszą być ślady kół. Przejechaliśmy z 50 metrów po trawie. Nie ma nic, żadnego śladu. Zawracamy, wyjeżdżamy z lotniska na drogę. Tam widzimy jakby dywan ze ścinków drzewnych, mnóstwo kawałków drewna. Cała jezdnia nimi usłana. Widzimy stojących nieruchomo Rosjan. Stoją jak wryci i wpatrują się w niebo. Potem dowiedzieliśmy się, że chwilę wcześniej tuż nad ich głowami, nad jezdnią przeleciał samolot.

Nie było szans, że ktoś przeżył

A my ciągle nie wiemy, co się stało. (...) W powietrzu unosi się silny zapach paliwa. Idąc, widzimy dwa, trzy kawałki metalu. I nagle — ogon. Dwadzieścia metrów od nas. Jeszcze straż gasi ogień. Dalej widzieliśmy podwozie z wysuniętymi kołami i z kawałkiem skrzydła. I wtedy do nas dotarło, że nie ma szans...

Staliśmy na lekkim wzniesieniu, więc widzieliśmy skalę katastrofy. Rosjanie z kolumny musieli usłyszeć wycie silników, kiedy pilot próbował poderwać maszynę. Ale widać, że lewym skrzydłem zaczął orać ziemię. Została świeżo wyrżnięta w ziemi bruzda. Większość elementów samolotu była wbita w ziemię na 30 centymetrów. Podeszli do nas milicjanci, którzy mieli zabezpieczać pobliskie skrzyżowanie w czasie przejazdu prezydenta. Powiedzieli, że raczej nikt nie przeżył.

"Wszystkie nasze połączenia zniknęły"

Zacząłem dzwonić do kolegów z BOR w Katyniu. Jeden nie odbiera, drugi nie odbiera. Dodzwoniłem się do mojej żony, która była w Katyniu i grzała się w samochodzie telewizji polskiej. "Nie daj po sobie poznać, spadła tutka, chyba nikt nie przeżył. Znajdź mi kogoś od nas, bo nie mogę się dodzwonić". Potem okazało się, że wszystkie nasze połączenia z tego czasu, z tego miejsca zniknęły z telefonów, zostały wymazane. Nie wiem dlaczego, ani przez kogo.

Żona wyszła z samochodu, dziennikarze pytają: "Wylądowali już?". "Tak, chyba tak". Nie chciała nic mówić. Spotkała funkcjonariusza BOR, dała mu telefon. Mówię mu: "Słuchaj, spadła tutka". Stoimy przy niej, nie wygląda, żeby ktoś przeżył. Rosjanie twierdzą, że na pewno nie. Pakujcie się do samochodu i przyjeżdżajcie natychmiast na lotnisko. Tam jest broń naszych, ktoś musi od nas być, bo Rosjanie już ogradzają teren". "Ale tu mamy sprzęt, rzeczy..." - protestuje kolega. Mówię: "Zrozum. Tam do was już nikt nie przyjedzie".

Podszedł do nas ubłocony i umorusany gubernator Smoleńska z ludźmi z OMONu (jednostka specjalna rosyjskiej milicji). Poprosił o listę pasażerów. Zadzwoniliśmy do Warszawy i poprosiliśmy o zweryfikowanie, kto faktycznie leciał, a kto nie. Była zmiana dwóch, trzech nazwisk. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że choć na liście nie figurowała, na pokładzie była żona mojego dobrego kolegi, Agnieszka Węcławek. Miała lecieć jakiem, ale zamieniły się z koleżanką na Okęciu.

"Chcieli nas przegonić"

Omon zaczął zabezpieczać teren. A my staliśmy przy szczątkach dogasającego ogona naszej "tutki". Ciągle czuć było mocny zapach paliwa. Podeszło do nas pięciu omonowców. Zaczęli krzyczeć, że trzeba opuścić teren, bo będą go zabezpieczać. Chcieli nas przegonić, zaczęła się szarpanina. Rozumiem, że mieli rozkaz usunięcia wszystkich z miejsca katastrofy, ale to było przykre. Tacy służbiści. "To nasz samolot spadł, a nie wasz!" — krzyknąłem. "Zostaw, zostaw" — jakiś wyższy stopniem uspokoił agresywnego Rosjanina. Dopiero wtedy odpuścili i odeszli. (...)"

Jak podkreśla tygodnik "Newsweek", Gerarda K. prokuratura przesłuchała dopiero 16 listopada, a więc ponad 7 miesięcy po katastrofie. Dlaczego zwlekano tak długo? - pyta tygodnik

mch, Newsweek, wpolityce.pl