Logo Polskiego Radia
polskieradio.pl
Agnieszka Jaremczak 10.04.2014

"W powietrzu unosił się jeszcze zapach jej perfum"

- W ich domu stała filiżanka z niedopitą herbatą i rozrzucone kapcie Marylki. Wychodzili pewnie w pośpiechu. Tyle razy widziałam, jak szykują się do wyjścia - wspomina Elżbieta Jakubiak, przez lata bliska współpracowniczka Lecha Kaczyńskiego.
Maria i Lech Kaczyńscy po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów prezydenckich w 2005 rokuMaria i Lech Kaczyńscy po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów prezydenckich w 2005 rokuPAP/Radek Pietruszka

Agnieszka Jaremczak: cofnijmy się o cztery lata, do soboty 10 kwietnia 2010.

Elżbieta Jakubiak: Byłam w domu. Od dłuższego czasu planowałam, że tego dnia się wyśpię. W piątek poszłam późno spać i przed snem pomyślałam sobie: jutro wstanę trochę później, potem z rodziną zjem śniadanie a potem, jeśli będzie ładna pogoda, pójdziemy na spacer. Wieczór był jeszcze bardzo polityczny, rozmawiałam z kolegami o wizycie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.

Z kim pani rozmawiała?

Z kolegami, którzy mieli lecieć z prezydentem. Zastanawialiśmy się nad nią. Nic szczególnego. Mimo że nie pracowałam już w Kancelarii Prezydenckiej, często zastanawiałam się z kolegami co będzie, planowaliśmy różne wydarzenia.

Sobota 10 kwietnia.

Mózg przestał mi pracować. I nawet teraz jest mi bardzo trudno przypomnieć sobie te pierwsze minuty, gdy dowiedziałam się o katastrofie. Ja zupełnie inaczej je pamiętam, niż moi bliscy.

Lech
Lech Kaczyński wręcza Elżbiecie Jakubiak nominację na szefową gabinetu prezydenta

Jak się pani dowiedziała?

Non stop dzwonił telefon. Odbierała je moja młodsza córka. Te telefony były dziwne, bo córka mówiła tylko: "tak mama jest w domu". W końcu taka zdenerwowana powiedziała, że ciągle o mnie pytają. W tym momencie przyszła moja mama, która mieszka niedaleko. Miała potworny wyraz twarzy i powiedziała: "włącz telewizor. Oni wszyscy nie żyją". No i włączyłam telewizor. Akurat pokazywali listę pasażerów samolotu. Ja wiedziałam mniej więcej, kto będzie na jego pokładzie. Nagle oni wszyscy stanęli mi przed oczami. Coś takiego zdarza się tylko w obliczu wielkiej osobistej tragedii. Mam taki obraz przed oczami, gdzie wszyscy klęczymy przed telewizorem, ja, mąż, mama i moje dzieci.

Zaraz jednak uświadomiłam sobie, że muszę coś zrobić. Szybko się ubrałam. Chciałam natychmiast jechać do Pałacu Prezydenckiego. Zadzwoniłam jeszcze do Pawła Kowala i Roberta Draby. Spotkaliśmy się na miejscu kilka minut po godzinie 10.

Po co?

Mieliśmy poczucie, że musimy być gotowi na wszystko. Miałam przekonanie, że prezydent wymaga od nas byśmy tam byli. Przez okna Pałacu zobaczyliśmy pierwszych ludzi, którzy zaczęli przychodzić na Krakowskie Przedmieście.

Od razu dotarł do Pani ogrom tragedii?

Do końca miałam nadzieję, że zdarzył się cud. Niestety. Miałam wtedy głębokie poczucie, że to jest klęska całego obozu politycznego. Pomyślałam sobie: w końcu ich zabiliśmy.

My?

Myślałam o tym, że zabrakło mi siły, gdy byłam szefową gabinetu prezydenta, by kupić samoloty dla VIP-ów. Wiedziałam, że "ten ruski" samolot jest kłopotem i trzeba go zastąpić czymś nowocześniejszym i bezpieczniejszym. Był taki czas, gdy rządziło PiS, że poważnie było to rozważane. Zabrakło siły. Więc 10 kwietnia wiedziałam: to była porażka nas wszystkich, że nie udało się tego doprowadzić do końca. Prześladowała mnie wtedy myśl, że oto my Polacy zgotowaliśmy taki los naszym rodakom. Że jesteśmy winni. Zresztą nie wiedzieliśmy wtedy, co się tak na prawdę stało. Wydawało mi się, że to mógł być zwykły wypadek samolotowy.

Ten tłum, który zaczął przychodzić przed Pałac Prezydencki jakie robił na Pani wrażenie?

Totalnej rozpaczy. Ludzie byli po prostu zrozpaczeni. Znałam wszystkich, którzy lecieli do Katynia z prezydentem. W moim telefonie miałam do nich wszystkich numery kontaktowe. Nagle zdałam sobie sprawę, że w telefonie są wyłącznie nazwiska ludzi, którzy zginęli. To było coś przerażającego. Ciągle dzwonili jacyś znajomi i pytali, czy żyję. Gdy słyszeli mój głos, wybuchali płaczem. I dzwonili do następnych i następnych...

Rozmawiała pani wtedy z Jarosławem Kaczyńskim?

Nie. Do pałacu przyjechała Marta. Trzeba było stworzyć warunki, by mogła jakoś funkcjonować. Czułam, że to mój obowiązek. Wiem, że Lech by ode mnie wymagał, by udzielić jej wsparcia. Marta przyjechała tak jak stała. Była z mężem i dziećmi. Trzeba było jej pomoc w odnalezieniu się w tej niezwykłej tragedii.

Nie potrafiłam sobie znaleźć miejsca. Gdy wchodziłam do jego gabinetu byłam przekonana, że zaraz Go spotkam. Ta pustka była dojmująca. Nie mogłam tego znieść.  Obok Jego biurka wisiał krzyżyk. Natychmiast przypomniała mi się chwila, gdy go tam zawieszał.

Pamiętam też moment, gdy poszliśmy do ich do domu, na górę pałacu. Stała filiżanka z niedopitą herbatą i rozrzucone kapcie Marylki... Wychodzili pewnie w pośpiechu. Tyle razy widziałam, jak szykują się do wyjścia. Miałam przed oczami te obrazy. Widok tych kapci kompletnie mnie rozwalił. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jej perfum.

Zobacz serwis specjalny: KATASTROFA SMOLEŃSKA >>>

10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku doszło do katastrofy samolotu, na pokładzie którego delegacja z Polski leciała na uroczystości związane z rocznicą zbrodni katyńskiej. Na pokładzie maszyny był między innymi: prezydent Lech Kaczyński, z żoną, grupa posłów i senatorów, prezes NIK, prezes NBP, duchowni i wojskowi, a także grupa rodzin oficerów zamordowanych przez NKWD w 1940 roku. W sumie leciało nim 96 osób. Nikt nie przeżył.

Elżbieta Jakubiak przez lata pracowała z Lechem Kaczyńskim. Najpierw w warszawskim ratuszu, później w Pałacu Prezydenckim.

Rozmawiała Agnieszka Jaremczak

(asop/mk)