Trwa rewelacyjna passa reprezentacji Francji. Wczorajsze zwycięstwo nad Ukrainą było 23. meczem tego zespołu bez porażki, ale co ważniejsze było pierwszym od sześciu lat zwycięstwem w wielkim turnieju. Ostatni raz wygrali w półfinale niemieckich mistrzostw świata z Portugalią. Już w meczu z Anglikami grali niezwykle ofensywnie, ale piłka do siatki wpadła tylko raz. Wydawało się, że z Ukrainą będzie podobnie, gdyż wszystkie strzały zdecydowanie lepszych Francuzów bronił doskonale usposobiony Andrij Płatow. Aż nadeszły trzy magiczne minuty drugiej połowy. Najpierw Jeremy Mendez wykorzystał akcję Nasriego i podanie Benzemy, a potem Yohan Cabaye strzałem lewą nogą zakończył atak Le Blue.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Ukraina dwa mecze rozgrywa w Doniecku, na stadionie, na którym jeszcze nie odniosła zwycięstwa. Przed meczem z Anglikami nie są w dobrej sytuacji tym bardziej, że ci ostatni zagrają już z Waynem Rooneyem, a co znaczy obecność w składzie najlepszego angielskiego piłkarza tłumaczyć nie trzeba.
Kijów na grę swego zespołu reaguje inaczej. Cieszy się z prowadzenia, ale pomaga w chwili porażki. Na Donbas Arenie jest inaczej. Gdy Francuzi zaczęli dyktować swoje warunki gry, kibice umilkli. Nie wierzyli, podobnie jak ich piłkarze.
Ale i tak wydarzeniem dnia była burza i oberwanie chmury nad Donieckiem. Po raz pierwszy w mistrzostwach Europy przerwano mecz po niespełna pięciu minutach. Woda lała się strumieniami, a niebo złościło się grzmotami i błyskawicami. Po godzinie można jednak było grać. I dobrze, bo to był dobry mecz.