Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Jedynka
Sylwia Mróz 11.11.2013

Najgorsza jest cisza. Ona zwiastuje tragedię

15 lat temu miała miejsce katastrofa lotnicza pod Otwockiem. - Pierwszy przydział męża był w pułku w Tomaszowie Mazowieckim. Zawsze jak samoloty latały i było je słychać, to było wszystko w porządku. Gorzej jak jest cisza. To znaczy, że coś się dzieje – mówi Hanna Oliwa, wdowa po pilocie, który zginął wówczas w wypadku.
Wojskowy samolot TS-11 Iskra, który wykonywał lotnicze rozpoznanie pogody przed defiladą samolotów nad Placem Piłsudskiego w Warszawie, rozbił się w 11 listopada 1998 roku niedaleko Otwocka. (Zdjęcie ilustracyjne)Wojskowy samolot TS-11 Iskra, który wykonywał lotnicze rozpoznanie pogody przed defiladą samolotów nad Placem Piłsudskiego w Warszawie, rozbił się w 11 listopada 1998 roku niedaleko Otwocka. (Zdjęcie ilustracyjne)PAP/Grzegorz Michałowski

Piętnaście lat temu, dokładnie 11 listopada, kpt. Mariusz Oliwa i kpt. Tomasz Pajórek wczesnym popołudniem wystartowali TS "Iskra" na swój, jak się okazało, ostatni lot. Miał on być częścią pokazu na defiladzie z okazji Święta Niepodległości. Iskra wystartowała z lotniska w Mińsku Mazowieckim, lot rozpoczął się w bardzo złych warunkach atmosferycznych. Po kilku minutach maszyna spadła pod Otwockiem w lesie, a obaj piloci zginęli na miejscu.
– Myślałam, że tych pokazów w ogóle nie będzie, bo była duża mgła. Naprawdę było mleko. Dowiedziałam się o wypadku bardzo późno. Dostawałam telefony od rodziny i znajomych, bo, jak mówili, spadła Iskra. Zdenerwowałam się i zaczęłam im mówić, że Tomek nie lata na Iskrach i to nie mógł być on – opowiada Agnieszka Pajórek, wdowa po jednym z pilotów, którzy zginęli w katastrofie.
Jak dodaje, jako że znała nazwiska pilotów, to pomyślała, że zginął inny człowiek. – Ale tych telefonów było coraz więcej. W końcu zadzwoniła mama męża i to zaczęło mnie niepokoić. Zadzwoniłam do męża, ale nie odbierał. Potem próbowałam się połączyć z żoną dowódcy, którą spytałam czy coś wie na temat mego męża. Powiedziała, że za chwilę do mnie oddzwoni i spróbuje się czegoś dowiedzieć. Niestety po paru minutach oddzwoniła, ale już wcześniej miałam dzwonek do drzwi, to był lekarz i koledzy z tą informacją – mówi Agnieszka Pajórek.
Mąż pani Hanny Oliwy dzień wcześniej pojechał na zgrupowanie. Ona zaś w dniu tragedii zajęła się sprawami domowymi. – Pamiętam, że około południa zadzwoniła moja teściowa i płakała do słuchawki. Powiedziała, że była katastrofa i czy Mariusz się do mnie odzywał. To była pierwsza informacja, jaką dostałam. Ona usłyszała tę informację w Polskim Radiu. Próbowałam się dowiedzieć od znajomych, sąsiadów, kolegów męża czy coś wiedzą. O dziwo nikt mi wtedy nie chciał nic powiedzieć. Dziś już wiem, że wiedzieli o tym. Oficjalnie dowiedziałam się o tym wieczorem. Około 17-18 zapukał do mych drzwi zastępca dowódcy pułku z lekarzem – opowiada Hanna Oliwa.
Jak podkreśla wdowa, mąż nigdy nie latał w tak trudnych warunkach. W przypadku gęstej mgły loty były odwoływane, szczególnie w przypadku pokazów. – Dla mojego męża to był podstawowy samolot, na którym latał. Myślę, że samolot znał doskonale – dodaje. Myśląc po wielu latach o tragedii, Hanna Oliwa mówi, że to tak, jakby świat się człowiekowi skończył.
15 lat po tej niewyjaśnionej do dziś katastrofy rozmawialiśmy z wdowami po pilotach - Agnieszką Pajórek i Hanną Oliwą - o tym, dlaczego ich mężowie wówczas polecieli, kto wydał im rozkaz, jak dowiedziały się o śmierci mężów i czy w toku procesu, który wytoczyły dowództwu wojsk lotniczych, cokolwiek im wyjaśniono. Posłuchaj całej audycji.
Rozmawiała Małgorzata Raducha.
sm